W czasie, kiedy ja przyglądałem się ciału, Mary z oficerkiem wyszła na autostradę. Pomyślałem, że przecież równie dobrze ten pasożyt może gdzieś tu być i czeka na ofiarę.
— Wracaj do wozu! — wrzasnąłem do niej. Podeszła do mnie. Spojrzała jeszcze raz na zachód.
— Myślałam, że będę mogła trochę postrzelać.
— Tu jest bezpiecznie — uspokoił mnie oficerek — trzymamy ich kawałek od drogi.
Słyszałaś co powiedziałem, ty mała żądna krwi diablico? Wracaj do wozu, bo ci połamię kości. — Byłem wściekły.
— Dobrze Sam — zgodziła się Mary spokojnie i skierowała się do wozu.
Popatrzyłem na młodego dowódcę.
— Co się tak gapisz? — zapytałem opryskliwie. Czułem smród pasożytów i to czekanie wyprowadzało mnie zupełnie z równowagi.
— Tak sobie — odparł, przyglądając mi się uważnie. — Tam, skąd pochodzę nie traktuje się kobiet w ten sposób.
— To wracaj do cholery tam, skąd pochodzisz i nie denerwuj mnie! — warknąłem i ruszyłem w kierunku wozu.
Z zachodu nadjechała karetka i zahamowała tuż obok mnie.
— Czy droga do Pascaguola jest już otwarta? — zapytał kierowca.
Rzeka Pascaguola oddalona była o pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie wylądował talerz. Miasto o tej nazwie leżało u ujścia rzeki i znajdowało się już w zielonej strefie. Natomiast sto kilometrów na zachód od nas leżał Nowy Orlean — największe skupisko pasożytów w St. Louis.
— Nie wiem — powiedziałem do kierowcy. Chyba trochę się zmartwił, podrapał się po głowie.
— No cóż, przejechałem raz, może uda mi się dostać tam z powrotem.
Nie zwróciłem uwagi, kiedy odjechał. Szukałem Starca.
Walka na ziemi odbywała się daleko od nas, ale samoloty przelatywały prawie nad naszymi głowami. Zastanawiałem się, jak oni się rozpoznają. Przecież z daleka nie widać, czy ktoś ma na plecach pasożyta, czy nie.
Wreszcie spostrzegłem Starca. Rozmawiał z dowódcą. Podszedłem do nich.
— Powinniśmy się stąd wynosić, szefie. Mieli zbombardować to miejsce już dziesięć minut temu — wysapałem.
— Spokojnie — odpowiedział dowódca — to się nie stanie. Już chciałem go zapytać skąd ma takie szczegółowe informacje, ale powstrzymałem się.
— Ona ma rację, synu — odezwał się Starzec. Wziął mnie za ramię i poszliśmy w kierunku wozu. — Ma rację, tylko nie wie, dlaczego.
— Wyjaśnij to.
— Zastanów się, dlaczego nie zbombardowaliśmy miast, które są w ich rękach? Oni nie zniszczą tego miejsca, bo tutaj jest statek. I to jego nie chcą zniszczyć, pragną go odzyskać. Wracaj do Mary i uważaj na nią.
Nie pytałem już o nic, ale nie czułem się przekonany. Raczej spodziewałem się ataku bombowego. Pasożyty walczyły dość lekkomyślnie. Może dlatego, że nie były jednostkowymi istnieniami? Nie zależało im na życiu. Dlaczego więc miałoby im zależeć na jednym statku? Myślę nawet, że wolałyby go zniszczyć, niż dopuścić, by dostał się w nasze ręce.
Właśnie podchodziłem do wozu, kiedy do Starca podbiegł zdyszany oficerek.
Dowódca kazał mi powtórzyć, że może pan robić, co uważa za konieczne, i że mamy zapewnić panu każdą pomoc.
Z jego zachowania wynikało, że ten rozkaz wydano z Waszyngtonu.
— Dziękuję, panie poruczniku — powiedział spokojnie Starzec. — Chcemy tylko przeszukać ten statek.
— Tak jest. Proszę za mną.
Ale to on poszedł za nami. Wahał się czy eskortować Starca, czy Mary. Zdecydował się na Mary. Ruszyłem na końcu, starając się mieć wszystko na oku. Wybrzeże dookoła porośnięte było właściwie dżunglą. Talerz utknął właśnie w gąszczu roślin. Starzec zdecydował się iść na skróty.
— Proszę uważać — ostrzegł oficer — i ostrożnie stawiać stopy.
— Pasożyty? — zapytałem.
— Węże.
W tym momencie każdy, najbardziej jadowity wąż wydawał mi się słodkim zwierzątkiem. Ale idąc dalej, patrzyłem pod nogi.
Usłyszałem krzyk, trzask gałęzi i nagle wybiegł prosto na nas rozszalały tygrys. Pierwsza strzeliła Mary. Ja wypaliłem razem z młodym oficerem. Ostatni był Starzec. Chyba wszystkim udało się trafić. Bestia padła bez życia. Ale pasożyt na niej był nietknięty. Podszedłem i zastrzeliłem go. Oficer popatrzył bez zdziwienia.
— A ja myślałem, że tę partię wykończyliśmy.
— O czym ty mówisz?
— To był jeden z pierwszych transportów jakie przysłali. To wyglądało prawie jak Arka Noego. Musieliśmy strzelać do wszystkiego, od goryli po niedźwiedzie polarne, a nawet bawoły.
— To straszne — wyszeptała Mary.
— To nie było najgorsze — najtrudniej jest z psami — powiedział oficer. Kiedy spojrzałem na niego, dostrzegłem, że patrzy na pasożyta zupełnie nie poruszony.
Szybko poszliśmy dalej i po chwili stanęliśny przed statkiem. Wcale mnie to nie uspokoiło. Przeciwnie, czułem coraz większe podniecenie.