Starzec prawie wpadł w szał.
— Zamknij się pan i nie przeszkadzaj mi — krzyknął.
— Musicie! — upierał się oficer. — To rozkaz dowódcy. Cofamy się. W każdej chwili mogą zbombardować to miejsce. Jeśli nie wyjdziecie natychmiast, może być po nas.
— Dobrze — odrzekł Starzec już spokojnie. — Powiedz swojemu dowódcy, że musi poczekać, aż stąd wyjdziemy. Posiadam informacje wagi państwowej. Idź już! A ty synu pomóż mi z Mary.
— Tak jest! Tylko proszę się pośpieszyć — zawołał jeszcze oficer i zniknął w tunelu.
Wziąłem Mary na ręce i zaniosłem do tunelu. Wyglądała na nieprzytomną. Położyłem ją.
— Będziemy musieli ją ciągnąć — wysapał Starzec. — Może jeszcze być w szoku przez jakiś czas. Położę ci ją na plecach, spróbuj czołgać się razem z nią.
Nie zwróciłem na niego uwagi. Potrząsałem ramieniem Mary.
— Mary! — krzyczałem. — Mary, słyszysz mnie? Otworzyła oczy.
— Tak, Sam?
— Kochanie, musimy się stąd wydostać, szybko. Pójdziesz sama?
— Tak, spróbuję — odpowiedziała i zamknęła oczy. Potrząsnąłem nią znowu.
— Mary!
— Tak kochanie? Co się stało? Czuję się taka zmęczona.
— Słuchaj Mary, musimy stąd wyjść. Jeśli tego nie zrobimy dopadną nas pasożyty, rozumiesz?
— Tak, kochanie.
Tym razem nie zamknęła oczu, ale jej spojrzenie było wciąż nieprzytomne. Popchnąłem ją w kierunku wyjścia i ruszyłem za nią. Czołgała się bardzo powoli i czasem zatrzymywała się. Doszliśmy do miejsca, gdzie martwe ciało Elfa zatarasowało przejście, prześlizgnąłem się obok niej i odsunąłem je. Ruszyliśmy dalej.
Droga powrotna dłużyła się i czułem się jak w koszmarnym śnie. Wreszcie z potwornym wysiłkiem udało się nam dotrzeć do włazu. Oficer pomógł nam wyciągnąć Mary. Potem podsadziłem Starca i wyszedłem sam. Wokół było już zupełnie ciemno. Wracaliśmy koło ruin domu, na którym wylądował statek. Potem, nie zatrzymując się zeszliśmy w dół do drogi. Naszego wozu już tam nie było. Szybko wsadzili nas do czołgu. W samą porę, bo bitwa toczyła się już prawie obok nas. Ruszyliśmy szybko do wody, a po chwili znaleźliśmy się na pokładzie „Fultona”.
Godzinę później zeszliśmy na ląd w Mobile. Na okręcie Starzec i ja dostaliśmy kawę i kanapki, kobiety zabrały Mary do swojej kajuty i zajęły się nią. Kiedy schodziliśmy na ląd, Mary przyłączyła się do nas. Wyglądała już normalnie.
— Jak się czujesz kochanie? — zapytałem.
— Dobrze. A dlaczego pytasz? — zdziwiła się.
Z Mobile zabrali nas małym samolotem dowództwa pod eskortą. Przypuszczałem, że lecieliśmy do biura Sekcji, albo do samego Waszyngtonu. Nie pytałem jednak. Starzec nie wyglądał na chętnego do rozmowy, a ja byłem wystarczająco zadowolony, że trzymam za rękę przytomną już Mary.
Pilot wysadził nas na stoku górskim, w jakimś hangarze. Wykonał przy tym jakiś karkołomny manewr z ogromną szybkością. Ale wylądował bezpiecznie.
— Gdzie jesteśmy? — zapytałem.
Starzec nie zwrócił uwagi na moje uwagi i wysiadł. Mary i ja podążyliśmy za nim. Hangar był niewielki. Miał miejsce do lądowania i parking na kilkanaście maszyn. Oprócz naszej stały tam jeszcze dwie. Podeszło do nas dwóch wartowników, którzy kazali nam pójść w głąb hangaru i tam wejść w drzwi wykute w litej skale. Weszliśmy tam. Znaleźliśmy się w hallu. Głos z nadajnika w ścianie kazał się nam rozebrać. Nie lubię, kiedy każą mi rozstawać się z nadajnikiem i pistoletem.
Weszliśmy dalej, tam powitał nas młodzieniec ubrany tylko w przepaskę ze stopniem wojskowym. Przekazał nas dziewczynie, która miała jeszcze węższą przepaskę niż on, ale z wyższym stopniem. Obydwoje zwrócili szczególną uwagę na Mary, oczywiście każde na swój sposób.
— Otrzymaliśmy pana meldunek — powiedziała pani kapitan. — Doktor Steelton czeka.
— Dziękuję — odpowiedział Starzec. — Lepiej późno niż wcale. Gdzie?
— Chwileczkę — poprosiła. Podeszła do Mary i przeczesała palcem jej włosy. — Musimy być pewni.
Nawet jeśli zorientowała się, że większość włosów Mary jest sztuczna nie dała tego po sobie poznać.
— W porządku — zdecydowała — chodźmy.
— Dobrze — zgodził się Starzec i odwrócił się do mnie. — Ty synu zostaniesz tutaj.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Bo niewiele brakowało, a zepsułbyś wszystko ostatnim razem — wyjaśnił krótko i twardo. — I nie dyskutuj.
Kantyna oficerska jest na dole, pierwszy korytarz na lewo. Może pan tam zaczekać — zwróciła się do mnie pani kapitan.
Poszedłem więc do kantyny. Po drodze minąłem drzwi przyozdobione ogromną trupią czaszką i informacją: „Uwaga! Za tymi drzwiami znajdują się żywe pasożyty!” Pod spodem był dopisek: „Wstęp tylko dla przeszkolonych pracowników, użyć procedury A”. Ominąłem je szerokim łukiem.
Mesa była zwykłym klubem. Siedziało tam chyba ze czterech mężczyzn i dwie kobiety. Nikt nie wydał mi się szczególnie interesujący, więc znalazłem sobie spokojne miejsce. Właśnie zastanawiałem się kim trzeba być, żeby dostać tu drinka, kiedy podszedł do mnie jakiś wysoki ekstrawertyk z insygniami pułkownika zawieszonymi na łańcuszku. Oprócz tego miał przyczepiony na szyi medal św. Krzysztofa i numer identyfikacyjny.
— Nowy? — zapytał. Potwierdziłem.
— Cywilny specjalista?