Obok nieszczęsnych matek rozsiadły się i inne grupy sit-in. Są to grupy niepodległościowe, które domagają się dla swoich narodów samodzielności, chcą same decydować o swoim losie. Więc na przykład sto tysięcy Abchazów chce porzucić Gruzję i utworzyć własne państwo. Trudno im się dziwić. Abchazja to jeden z najpiękniejszych zakątków świata, druga Riwiera, drugie Monako. Otóż Abchazi wpadli na ten sam pomysł, który dwadzieścia lat wcześniej przyszedł do głowy mieszkańcom wspaniałej i wiecznie słonecznej wyspy na Morzu Karaibskim o nazwie Antigua. Wyspa była brytyjską kolonią. Mieszkańcy Antigui utworzyli w latach siedemdziesiątych partię narodowowyzwoleńczą, ogłosili niepodległość i wydzierżawili wyspę sieci hoteli Hiltona. Londyn musiał wysłać zbrojną ekspedycję (400 policjantów), żeby rozwiązać partię i unieważnić kontrakt. Otóż tu, na Kaukazie — podobnie: wyzwoleni Abchazi mogliby znaleźć na Zachodzie jakąś firmę hotelarską, podpisać z nią umowę i zacząć wreszcie dobrze żyć!
Ale czy Gruzja odda Abchazję, skoro to taki łakomy kąsek? Gruzinów jest cztery miliony, a Abchazów tylko sto tysięcy. Łatwo przewidzieć, czyje szansę są większe.
Sprawa Abchazji (i jej ambicji wyzwoleńczych) mówi najlepiej, dlaczego nagle na Kaukazie (i nie tylko tam) zawrzało, dlaczego Kaukaz stanął w płomieniach. Otóż dlatego, że zbiegły się tam dwie rzeczy, tworząc natychmiast tak gwałtowną mieszankę wybuchową. Po raz pierwszy pojawiło się tam pojęcie interesu i po raz pierwszy znalazła się na rynku łatwo dostępna broń.
W państwie takim jak były ZSRR istniał tylko jeden interes — interes państwa totalitarnego. Wszystko było mu bezwzględnie podporządkowane, wszystkie inne interesy zwalczane i niszczone w sposób najbardziej radykalny. I oto państwo-monopolista nagle i nieodwołalnie upada. Natychmiast setki, tysiące różnych interesów większych i mniejszych, prywatnych, grupowych, narodowych podnosi głowę, identyfikuje się, określa i stanowczo domaga się dawno odmawianych im praw. W państwie demokratycznym oczywiście też są krocie różnych interesów, ale sprzeczności i konflikty między nimi są rozwiązywane czy łagodzone przez doświadczone, wypróbowane instytucje publiczne i państwowe. Tu natomiast takich instytucji nie ma (i prędko nie będzie!). Jak więc rozwiązywać naturalne sprzeczności interesów, skoro nie można już tego robić metodą knuta i przesiedleń?
I oto w miejsce nie istniejących jeszcze instytucji rozjemczych pojawia się droga najprostsza, droga siły. Takiemu rozwiązaniu sprzyja fakt, że wraz z rozpadem dawnego mocarstwa i rozluźnieniem dyscypliny w armii na czarnym lynku pojawiło się mnóstwo wszelkiej broni, do wozów pancernych i czołgów włącznie. Kto żyw więc zbroi się i ostrzy miecze. Ale w kraju tym łatwiej o pistolet i granat niż o koszulę czy czapkę. Dlatego drogami krążą armie i oddziały, które trudno rozpoznać i zidentyfikować, trudno ustalić, kto jest kim, o co mu chodzi, o co walczy. Odradza się formuła samozwaństwa, typowa dla czasów chaosu i zamętu. Pojawiają się i znikają jacyś wodzowie, jacyś liderzy, odnowiciele, zbawiciele.
Najlepszą próbą jest odwiedzać takie kraje co kilka miesięcy. Za każdym razem widzi się nowe twarze, słyszy nowe nazwiska. A co stało się z tymi poprzednimi? Nie wiadomo. Może się ukrywają? Może otworzyli prywatną firmę? Może zapowiadają, że wrócą lada moment? Nie przypadkiem na placach zabaw dla dzieci kolejka, w której pędzi się w górę i w dół na złamanie karku, nazywa się „Russian Mountain”. Wagoniki suną z taką szybkością, że nie sposób dostrzec żadnej twarzy pasażera, wszyscy gdzieś przelatują, znikają. Tak jest w tutejszej polityce. Kogoś wybiorą, ale zaraz wypędzą. Nie potrwa długo, a wypędzony wróci, żeby wygonić tego, co zajął jego miejsce. Na fotografiach gwardia tego, co wrócił, unosi pistolety w triumfującym geście. W tym czasie nowy wypędzony umyka pod osłoną nocy ze swoją gwardią.
„Badacz tureckiej i mongolskiej historii w tej części świata — pisze m.in. o Kaukazie znakomity historyk brytyjski sir Olaf Caroe — znajduje się w sytuacji człowieka, który stojąc na balkonie obserwuje chaotyczne i nie dające się przewidzieć zachowania tłumu zebranego z jakiejś wielkiej okazji. Jedne grupy spotykają się i