Stolica Abchazji — Suchumi, miasto palm i bougain-villi. Byłem tam w 1967 roku. Notatka z tamtego czasu: w Suchumi Guram zabrał mnie na smażoną rybę do restauracji „Dioskuria”. Urocze to miejsce. Lokal jest zbudowany na skałach, zatopionych w Morzu Czarnym. A skały, o które się opiera, są ruinami greckiej kolonii — Dioskurii, istniejącej tu 25 wieków temu. Siedząc przy stoliku, można oglądać pogrążone na dnie morza miasto, zamienione teraz w jakieś monstrualne akwarium, którego ulicami przeciągają gromady tłustych, leniwych ryb.
Ciekawe, czy Dioskuria stoi nadal na dnie morza, czy też, przetrwawszy tam dwa i pół tysiąca lat, została ostatecznie zmieciona przez gruzińsko-abchaskie rakiety.
Z moim gospodarzem Giją Sartanią (jest on młodym pisarzem i tłumaczem) jedziemy za miasto, aby odbyć pielgrzymkę do kościółka Świętej Niny w Santawro. Chrześcijaństwo jest w Gruzji religią prastarą, bo zakorzenioną tu już w IV wieku, i ów kościółek w tym właśnie czasie został zbudowany. Potem jesteśmy we wzniesionym o dwieście lat później kościele w Dżwari. A jednak, mimo tej różnicy dwóch wieków, oba kościoły są do siebie podobne, są dziełem tej samej wyobraźni i wrażliwości, która, jak widać, nie zmieniała się przez stulecia.
Wejść do tych kościółków dziś, to cofnąć się w czasie o tysiąc lat. Rzecz w tym, że były one dotąd albo zamknięte, albo zamienione na muzea ateizmu czy składy paliw lub zboża. A przed tym doszczętnie je zrabowano, pozostawiając gołe, surowe ściany. W takim stanie zostały teraz oddane wiernym. I wszystko jakby wróciło do wieku katakumb. Oto w pustych, nagich murach gromadzą się pierwsi chrześcijanie.
„Ściemniało się tymczasem zupełnie, że zaś księżyc jeszcze nie wszedł, więc drogę trudno przyszłoby im znaleźć, gdyby nie to, że, jak przewidział Chilo, wskazywali ją sami chrześcijanie. Jakoż na prawo, na lewo i na przodzie widać było ciemne postaci, zdążające ostrożnie ku piaszczystym wądołom. Niektórzy z owych ludzi nieśli latarki, okrywając je jednak ile możności płaszczami, inni,
To z „Quo vadis” Sienkiewicza. Ale z Giją jesteśmy teraz świadkami podobnego misterium. Bo w tym pustym, lodowato zimnym kościółku w Dżwari jest tylko jeden przyniesiony z zewnątrz przedmiot — stojący na kamiennym, nagim ołtarzu mały metalowy krzyż. Przed ołtarzem pochyla się kapłan, ma kaptur na głowie. Jest cisza, słychać tylko odgłos wody ściekającej po ścianach. I powolne kroki wchodzących ze świecami kilku kobiet. Blask tych świec rozjaśnia półmrok kościółka. Jedna z kobiet wyjmuje z torby pszenny placek i łamie się z każdym z obecnych. Coś jest przejmującego w tym przepełnionym wilgocią i mrokiem wnętrzu, w tej milczącej scenie z pszennym chlebem, w tym dziwnym zachowaniu się kapłana, który się nie odwrócił ani na nas nie spojrzał.
O świcie autobusem z Tbilisi do Baku. Prawie cały czas doliną między Wielkim i Małym Kaukazem. Bohater tej trywialnej, komicznej epopei nazywa się Rewaz Galidze, jest tęgim, a nawet grubym mężczyzną po pięćdziesiątce, kierowcą naszego autobusu. Nie wiem, czy być kierowcą autobusu to dla niego awans czy degradacja, dość że od razu powiedział mi, iż wiele lat prowadził TIR-y do różnych krajów Europy, że więc ma, a jakże, światowy szlif i obycie. W autobusie, który na trasie pięciuset kilometrów był zawsze pełny, a pasażerowie często się w nim zmieniali, jedynymi osobami, które miały legalnie wykupione bilety, były dwie Rosjanki jadące do Kirowabadu i ja. Reszta płaciła Rewazowi wyznaczone przez niego sumy, a on otrzymane zwitki rubli upychał po wszystkich kieszeniach. Rewaz był autentycznym królem tej trasy, jej niekwestionowanym panem i władcą.
Dzień był chmurny i deszczowy, a okolica jak na tamtą część świata — ludna. Toteż coraz to spotykaliśmy stojące przy szosie grupy zmokniętych i zmarzniętych ludzi.
I, oczywiście, korzysta z sytuacji. Rewaz prowadzi cały czas coś w rodzaju okrutnej licytacji. A mianowicie, napotkawszy na trasie grupę chętnych do jazdy, zatrzymuje się i pyta — ile płacą i na jaką odległość. Jeżeli płacą dużo, a dystans jest krótki, Rewaz wyrzuca z autobusu tych, co płacą gorzej, mimo że do domu mają jeszcze sto kilometrów! I to wyrzuca pobierając mimo wszystko opłatę!