Wejść na Kreml, ot tak, po prostu wejść, bez powodu i celu — nie sposób. Dostać się tu można tylko w trzech wypadkach: a) do muzeum, w zbiorowej wycieczce z miejsca pracy — jest to forma wyróżnienia i nagrody, b) na jeden z różnego rodzaju ważnych zjazdów, jakie się tu od czasu do czasu odbywają — wchodzą wówczas delegaci i akredytowani dziennikarze, c) na wezwanie któregoś z urzędujących tu dygnitarzy. W każdym z tych wypadków po przejściu przez bramę obowiązuje poruszanie się najkrótszą trasą do oznaczonego miejsca — tam i z powrotem.
Spróbowałem od strony zachodniej, od bramy Troickiej, bo wiem, że to wejście dla ludzi, którzy przychodzą tu pieszo, dla szaraczków. Zatrzymało mnie dwóch oficerów milicji: przepustka! Pokazałem akredytację prasową. To za mało! Przepustka na Kreml! Gdzie idziecie? Na zjazd małych narodów Syberii.
W istocie był taki zjazd. Odesłali mnie, żebym przyniósł przepustkę. Była godzina czwarta po południu. Z Kremla tą samą bramą wychodzili z pracy drobni urzędnicy, sekretarki, woźni. Wszyscy nieśli torby wypchane zakupami z kremlowskich sklepów, siatki pełne skarbów prawdziwych — wędlin, serów, pomarańcz. Obładowani kołysali się w stronę odległych przystanków autobusowych i stacji metra.
Następnego dnia o tej samej porze zjawiłem się w bramie Troickiej z przepustką. Obejrzeli, porównali fotografię z oryginałem i upewnili się, że wiem, gdzie odbywa się zjazd, w którym budynku. W rzeczywistości nie wiedziałem, bo też nie miałem zamiaru przysłuchiwać się debatom Sybiraków, chciałem zobaczyć Kreml.
Ale nie było to proste, o czym się zaraz przekonałem. Otóż;
minąwszy półmrok głębokiej i masywnej bramy, zobaczyłem przed sobą, już będąc wewnątrz, wielkie kamienne przestrzenie. Przede mną rozpościerała się równina dawnego placu Senackiego. Po prawej stronie miałem nowoczesną marmurową bryłę Pałacu Zjazdów, a po lewej — podłużny, na żółto pomalowany budynek Arsenału. Wszędzie było pusto i wszędzie czysto. Chodniki najwyraźniej świeżo zamiecione, krzewy równo, pod jeden wzorzec przycięte, krawężniki pobielone wapnem. Gdy zaszumiał wiatr, na placu i chodnikach pojawiały się suche liście, ale i one wydawały mi się czyste. Ta aseptyczna i surowa czystość w dziwny sposób pogłębiała pustkę i bezludzie tego miejsca. Miałem wrażenie, że jestem tu sam, że nikogo już nie obchodzę. Ale to właśnie było złudzeniem.Na wprost mnie, nieco z lewa, stał budynek, który mnie najbardziej interesował — to XVIII-wieczny Pałac Senatu, a później siedziba rządu ZSRR. Budynek ten, wzniesiony na planie trójkąta, znajdował się wewnątrz samego Kremla. Stąd rządził Lenin, Stalin i Breżniew. Byli więc oni osłonięci przed resztą miasta i kraju niejako podwójną gardą: najpierw izolowała ich olbrzymia, pusta przestrzeń rozległych placów i odkrytych, nagich przestrzeni otaczających wzniesienie, na którym stoi Kreml, a potem — już wewnątrz warowni — byli oni chronieni potężnym, ceglanym murem kremłowskim i innymi budynkami stojącymi obok.
Nie dość na tym!
Już w 1920 roku wielki pisarz angielski Herbert G. Wells, który odwiedził wówczas Lenina na Kremlu, zauważył trzecią zaporę ochraniającą przywódców:
„Pamiętam Kreml z 1914 roku, kiedy można było zwiedzać go bez żadnych przeszkód, podobnie jak pałac w Windsor; wszędzie spotykało się wtedy niewielkie grupy pielgrzymów i turystów. Dziś dostęp do Kremla zamknięto i dostać się tam jest bardzo trudno. Formalności rozpoczęły się z chwilą zbliżenia się do bramy kremlowskiej. Zanim trafiliśmy do Lenina, musieliśmy przejść przez pięć czy sześć pokoi, gdzie nasze przepustki były sprawdzane raz po raz”. (H. G. Wells — „Rosja we mgle”).
Ale i na tym nie dość!
Ani bezludne place wokół Kremla, ani mury i bramy warowni, ani puste przestrzenie wewnątrz twierdzy, ani kontrole w budynkach i pokojach nie dawały przywódcom poczucia bezpieczeństwa. Przyszło zejść pod powierzchnię, zaryć się pod ziemię:
Jeszcze przed drugą wojną światową między Kremlem a gmachem KC na placu Nogina, a także niektórymi innymi budynkami w centrum miasta, zbudowano długie przejścia podziemne, żeby członkowie rządu i wyżsi dowódcy wojskowi mogli przechodzić z jednego kwartału w pobliżu Kremla do drugiego nie wychodząc na ulicę... Admirał Isakow wspomina: - Idziemy ze Stalinem długimi kremlowskimi korytarzami, na ich skrzyżowaniach stoją wartownicy i zgodnie z regulaminem służby wewnętrznej spotykają i odprowadzają wzrokiem każdego przechodzącego, dopóki w myślach nie oddadzą go pod opiekę następnemu wartownikowi. Ledwo zdążyłem o tym pomyśleć, jak Stalin powiedział z zaprawioną goryczą nienawiścią: — Ochraniają... A sami tylko patrzeć, jak strzelą w plecy-” (Roj Miedwiediew — „Pod osąd historii”).