— Ale stacja nie jest więzieniem — odburknął. — Można stąd wyjść… nawet, kiedy zamkniemy drzwi. Czy mam posadzić przy nim jeszcze kogoś z anihilatorem?… A jeśli poza tym nadajnikiem wyposażyli go w coś jeszcze? Jeśli wyjdzie ze swoją pamięcią na zewnątrz… poza ekranizowany obszar? Jeśli, już jako człowiek, zechce dokądś polecieć?… Przecież tutaj roi się od automatów czekających tylko na jedno skinienie palcem… każdego z nas, ludzi. Zresztą mówmy o tobie. Na temat twoich warunków mogę rozmawiać. O innych się nie martw. Jasne?
— Niezupełnie — odpowiedziałem. — Ale podsunąłeś mi pewne możliwości… dobrze, nie mówmy o Weythcie. Mówmy o mnie. Zgadzasz się?
Zastanawiał się. Robił to tylko po to, żeby mi sprawić przyjemność. Wolę tak to nazwać. Bo decyzję podjął już dawno, co do tego nie mogłem żywić najmniejszych wątpliwości.
— Rozumiesz chyba — zaczai w końcu z namaszczeniem — że sam nie odpowiem ci ani tak, ani nie. Wszystko będzie zależeć od tego, co postanowią specjaliści. Pójdę tam zaraz…
Wstał i ruszył ku drzwiom z miną człowieka, który idzie spełnić niewykonalne zadanie. Tak jakby to on miał lecieć. Nie ja.
Czekałem mniej więcej pół godziny. Mogłem czekać dłużej. Mnie się nie śpieszyło. Nie potrzebowałem, się przygotowywać, teoretycznie ani psychicznie. I tak polecę, nie pamiętając niczego…
Wrócił i już od progu rozradowanym głosem oznajmił:
— Przyjęli nasze warunki. Statek będzie gotów wieczorem. Jutro start…
Powiedział „nasze”. „Nasze” warunki. Naprawdę.
Wstałem. Wyminąłem go i, wychodząc, rzuciłem za siebie:
— Myślisz, że nas nie wykiwają?…
Nie czekałem na odpowiedź. Będąc już w korytarzu, w drodze do swojej kabinki, uśmiechnąłem się do siebie. Każdy z nas, ja i oni, zrobi to, co będzie musiał. Całą tę rozmowę poświęciłem Weythowi. Tylko jemu. Jedyne, co mi pozostało, to wierzyć, że nie wszystko, co powiedziałem, pójdzie na marne…
Godzinę później wezwano mnie do „specjalistów”. Wyszedłem od nich porośnięty rudozłotą sierścią i na nowo musiałem się uczyć poruszać tymi nonsensownymi paluszkami, sterczącymi z zagłębienia w okolicy mojego mostka. Po czym znowu miałem kłopoty z ułożeniem się do snu. Ale spałem mimo wszystko dobrze. Rano przyszedł Bess i zabrał mnie do pracowni informatycznej. Było tam kilka osób, ale zaraz po moim wejściu zgasło światło, zanim jeszcze zdążyłem przyjrzeć się ich twarzom. Głos z Ziemi, należący zapewne do kogoś ze sztabu, kogo jednak nie znałem, poinformował mnie o przyjęciu moich warunków. Była to ostatnia rzecz, jaką zapamiętałem.
Siedziałem na twardej płycie, sunącej wraz ze mną na elastycznej powłoce, która wyściełała podłogę. Przede mną i za mną szli ludzie. Płyta miała u dołu kółeczka, toczyły się wydając cichy szmer, jakby skądś uchodziło powietrze. Ściany dokoła tworzyły nisko sklepiony tunel, pozbawiony lamp. Mimo to było jasno.
Tunel czy korytarz skończył się i wjechałem do półokrągłego pokoju, zamkniętego jednymi drzwiami. Były z grubej płyty, miały wielki rygiel w kształcie dźwigni i jakieś kolorowe nacięcia. Ubrano mnie w ciasno przylegający do ciała strój, na który nałożono jeszcze jeden. Ten był ciężki. Na głowie umieszczono mi ogromną banię. Zauważyłem, że ludzie dookoła są inni niż ja. A może to ja byłem inny?
Teraz, kiedy wszyscy mieliśmy już na sobie grube, workowate ubrania, kiedy dostrzegałem tylko fragmenty ich twarzy, widoczne za szybkami wprawionymi w to, co mieli na głowach, staliśmy się do siebie podobni.