To pytanie mogłem już zostawić bez odpowiedzi. Teraz trzeba rozwiązać następną kwestię. Nie mogłem dopuścić się najmniejszej choćby nielojalności względem własnej pracy. Jej przesłanek. Byłem agentem SAO i pozostanę nim do końca. Należałem do „Trójki”, byłem jej cząstką i nie raz, nie dwa przekonałem się, że opinia laików o nas jest wynikiem nieświadomości. Że jesteśmy potrzebni. Nie znaczy to jednak, że należałem do Bessa. Lub do tego czy tamtego konkretnego specjalisty. Każdy z nas musiał, sprawując służbę, umieć myśleć i działać samodzielnie. Zbyt wiele nastręczała ta służba możliwości. Otóż teraz właśnie nie robiłem nic innego, jak tylko pracowałem samodzielnie. W konkretnej sytuacji, wobec faktów, które przed chwilą zestawiłem, tylko zestawiłem, należało ocenić, co jest bezpieczniejsze dla naszej cywilizacji: postępowanie nadal w identyczny sposób jak dotąd czy odkrycie kart. Sposób, w jaki mnie „przerobili”, wystawiał ich technice doskonałe świadectwo. Za dobre, jak na nas. Tak samo wszystkie te świecące „dyski” i co tam jeszcze. Czy więc, wracam wciąż do kluczowego pytania, bezpieczniej będzie nastrajać te istoty wrogo, a w najlepszym razie nieufnie względem nas, czy też przedstawić się im, ze wszystkimi naszymi wadami i zaletami? Naturalnie nie musimy od razu wskazywać im drogi na Ziemię. Wystarczymy my i ci na Petty. W tej chwili obcy, jeśli nie są durniami — lub przeciwnie, absolutnymi geniuszami — musieli dojść do wniosku, że mają do czynienia z rasą zdolną do wielu ponurych rzeczy, której poza tym przyświecają niezbyt czyste cele. Działając jako agent SAO, co powinienem zrobić? Zawiadomić moich przełożonych, że po przemyśleniu sytuacji doszedłem do pewnych wniosków… po czym wyłożyć punkt po punkcie to wszystko, co sam tu przed sobą wywiodłem. Bo przecież jestem przekonany, że właśnie jako Agencja, powołana do obrony Ziemi, powinniśmy teraz wywinąć kozła i w imię bezpieczeństwa nawiązać pokojowy kontakt z tymi tam, licho wie, gdzie. Tak więc druga podstawowa kwestia była, dla mnie przynajmniej, rozwiązana.
Pozostawała trzecia. Niewątpliwie powinienem pójść i wszystko Bessowi powiedzieć. Ale znajdowałem się w sytuacji bez precedensu. Byłem szpiegiem tych obcych, z którymi chciałem nawiązać stosunki. Jak przyjęto by moją propozycję? Zważywszy całą tradycję SAO? Ale zostawmy już tradycje… chodzi o mnie. Przecież nie mogli, ich zdaniem, przywrócić mi nawet ludzkich kształtów, żebym nie mógł szpiegować na rzecz obcej cywilizacji jako zwykły człowiek. Żebym był łatwy do odnalezienia, gdyby na przykład udało mi się zwiać stąd i dotrzeć na Ziemię. Nie, iść do przełożonych oznaczało przekreślić własne przemyślenia. I doświadczenia. A miałem ich więcej od nich. Czasem trzeba coś odczuć na własnej skórze, żeby wiedzieć trochę lepiej niż inni.
Dość. Teraz najważniejsze. Co zatem powinienem zrobić? Co mogę zrobić? Odpowiedź jest tylko jedna. Wydostać się z ekranizowanego pola, przekonać obcych, że nie stała mi się tutaj żadna krzywda, a potem nawiązać z nimi kontakt. To znaczy skupić się, aby myśleć i c z u ć to, co przekona ich o naszych prawdziwych celach i o tym, że możemy być groźni, lecz tylko wtedy, kiedy zostaniemy zmuszeni do obrony.
Czy zrobię to sam? Czy czuję się na siłach? Nie wiem. Sądzę jednak, że nie powinienem. Nie chodzi o mnie, tylko o nich. Ktoś powinien być jeszcze. Kto?…
— Stawiasz pytania, na które zawsze jest tylko jedna odpowiedź — wymamrotałem pod nosem. Dopiero kiedy umilkłem, zdałem sobie sprawę, że powiedziałem to na głos. Rozejrzałem się odruchowo. W kabinie byłem sam. Ale mogłem być pewny, że nie zostawili mnie bez opieki. Co takiego właściwie powiedziałem? W porządku. Nic się nie stało. Stawiam sobie pytania? Każdy by to robił w mojej sytuacji. Jedyna odpowiedź? Bardzo dobrze.
Mam, naturalnie, do dyspozycji całą aparaturę stacji. Wszystkie węzły informatyczne, przystawki komputera, broń… teraz dopiero przyszło mi to na myśl. Pobiegłem wzrokiem na półkę przy drzwiach, gdzie zwykle kładłem mój ręczny anihilator. Nie było go tam. Pokiwałem głową. Sam bym go tu nie zostawiał…