— A jak myślisz?
— Będziesz jutro?
— Porozumiem się z Bessem.
— On nie będzie miał nic przeciwko temu. Prawda, Bess? — rzuciłem przed siebie.
W głośniku coś zachrobotało.
— Masz zamiar udawać, że cię tam nie ma? — spytałem. — Cóż to znowu? Stajesz się nietowarzyski…
— Musiałem wyjść na chwilę — głos Bessa był lekko zachrypnięty. Słyszałem jego oddech.
— Nie trzeba było tak się śpieszyć — skarciłem go. — Change chce wiedzieć, czy pozwolisz mu jutro przyjść do mnie na kawę… razem z innymi.
— Oczywiście — burknął. — Sam tam będę…
— Słyszałeś, Change? — zaśmiałem się krótko. — Możesz spać spokojnie. Oni wszystko za ciebie załatwią…
— Nie bądź taki pewny — mruknął i przerwał łączność. W moim pulpicie zgasło jedno z wielu zielonych światełek. Ale nie te światełka były teraz ważne. Chodziło o łączność, której nie byłem w stanie przerwać, której nie chciałem przerywać, a o której istnieniu nie informowała żadna lampka ani w ogóle nic uchwytnego naszymi zmysłami. Jutro…
Nie potrzebowali nawet dwóch godzin. Uznałem, że sprawy zaszły już za daleko i poinformowałem ich, że mogą lądować nawet metr przy mnie, bo wyłączam stabilizatory pola. Po czym wyłączyłem je rzeczywiście. Mimo to usiedli pół kilometra dalej. I minęło jeszcze dalsze pół godziny, zanim od ich statku odbił wielki, opancerzony pojazd i skierował się w moją stronę.
Czekałem na nich, stojąc jak przedtem w otwartym włazie. Pomagałem im gramolić się na pokład. Przyleciało ich czterech. Nie było z nimi Bessa. Widać, uznał swoją obecność przy wymuszonym na nich zabiegu za zbyteczną. Przybędzie pewnie wprost na tę, jak to nazwałem, konferencję.
Wpuściłem ich wszystkich bez ceregieli. Zatrzymałem tylko na dole automaty, które przywieźli ze sobą. O nic mnie nie pytali, a i ja nie miałem ochoty na pogawędki. W milczeniu obserwowałem przygotowania, które nie trwały zresztą zbyt długo. Przeprogramowali komputer, opletli całą kabinę siatką jakichś cienkich jak włosy przewodów, po czym zajęli się przystawką medyczną mojego statku. Wreszcie oświadczyli, że dwa z automatów, które przywieźli ze stacji, są im niezbędne dla zabezpieczenia przebiegu operacji. Jeden, z zapisem mojej przyrodzonej fizjonomii, miał kontrolować, czy nie upiększą mnie nadprogramowo, skracając mi nos lub dodając włosów na głowie, drugi był ponoć ostatnim osiągnięciem inżynierii chirurgicznej. Pozwoliłem im wezwać oba. Zaraz potem ułożyli mnie w fotelu. Przypomniałem, na wszelki wypadek, żeby uważali, bo wszystko, co czuję, przekazuję innej rasie kosmicznej i jeśli na przykład wrzasnę z bólu, skompromitują się przed całym wszechświatem. Następnie spokojnie zasnąłem.
Część 8
Kłócili się jeszcze stojąc w otwartym włazie i zapraszając się wzajemnie do zejścia po chybotliwej drabince. Grubas z okularami, siedząc już w swoim pływającym łaziku, wykrzykiwał coś z otwartej kabiny do kołyszącego się opodal na falach pojazdu bazy. Odpowiadał mu podniecony głos Wardy, któremu od czasu do czasu śpieszył z pomocą Offian. Poszło o klasyfikację procesów przystosowawczych, ale obecnie żaden z nich nie pamiętał już swojej wyjściowej tezy, przeskakiwali od jednego etapu argumentacji do drugiego, jakimś cudem zawsze jednak zaczepiając nawzajem o swoje myśli.
— Teraz nic nie mów — poradził Barcew, schodząc po ruchomych szczeblach i podtrzymując idącą za nim Lane. — Woda ciepła, ale za dużo ludzi na plaży…
Lena roześmiała się i zgrabnie wskoczyła do jednego z łazików, omal nie wywijając z nim kozła na szczycie łagodnej fali.
Wreszcie mój statek opustoszał. Pozostało nas czworo: Arika, Bess, Change i ja. Spojrzeliśmy po sobie, po czym zwróciłem się do dziewczyny:
— Co robisz dziś wieczór?
Uśmiechnęła się.
— Zaczynasz tak, jakbyś mi chciał zaproponować teatr, a potem któryś z letnich kabaretów. Gdzie chodziłeś zwykle?
— Nigdzie — mruknąłem i była to najświętsza prawda. Nawet wtedy, kiedy… zostawmy to.
— Będzie zajęta — mruknął Bess, krzywiąc twarz w wyrazie, który u niego oznaczał szczytowe nasilenie życzliwości i dobrej woli.
— Jej towarzysze zaprosili nas na kolację — wyjaśnił. — Kilku specjalistów zostaje także. Arika będzie grać na cytrze i tańczyć…
— Czy wy wszyscy jesteście tacy sami? — przerwała patrząc, nie wiadomo dlaczego, na milczącego Change'a.
— Prawie wszyscy — mruknął zagadnięty. — I prawie tacy sami — dodał z namysłem. Spojrzałem na niego z zainteresowaniem. Sam nie wymyśliłbym innej odpowiedzi.
— Kto zostaje? — spytałem, wodząc po nich oczami. — Czy z okazji tej kolacji wyłączysz dzisiaj pole? — spojrzałem na Change'a. Ten utkwił z kolei pytający wzrok w Bessie.
— Tak — odpowiedział krótko szef. Change skinął potakująco głową.
— W takim razie wpadnę do ciebie, jeśli pozwolisz — powiedziałem do dziewczyny, uśmiechając się. — Powinienem ci podziękować — ciągnąłem — i nie tylko ja. Niestety oni — wskazałem obecnych mężczyzn — zdadzą sobie z tego sprawę dopiero za jakiś czas. Nie powinnaś brać im tego za złe…