– A co właściwie miał na myśli? – Daghena tak się wczuła w rolę, że ani myślała
odpuszczać.
Ewens wstał, pochylając się ciężko do przodu, a Kailean na mniej niż uderzenie serca
zobaczyła to coś, co zagościło w głębi jego oczu.
I zrozumiała.
Pierworodny. Dziedzic tytułu i majątku. Ten, któremu należała się ręka najpiękniejszej
okolicznej szlachcianki i którego syn miał zostać kolejnym hrabią der-Maleg. Przynajmniej
do chwili wypadku sześć lat temu. Bo teraz, ponieważ jego rodzony ojciec hołduje jakimś
prastarym przesądom, bzdurnym zwyczajom, jest nikim. To młodszy brat weźmie wszystko, a
gdyby przypadkiem Aeryhowi coś się stało, jest jeszcze Ywron, bękart z innej matki, który
jako trzeci syn powinien już dawno szukać swojego szczęścia gdzieś w świecie, a siedzi na
ojcowiźnie jak sęp czekający na padlinę, ważniejszy teraz niż pierworodny.
Nienawiść. Paląca tak, że oczy mężczyzny z szarych zrobiły się niemal białe. Na mniej
niż uderzenie serca.
A gdy już się wyprostował, znów był sobą. Spokojnym, opanowanym potomkiem
arystokratycznego rodu, z lekko ironicznym uśmieszkiem przyklejonym do warg.
Tu nie chodzi o nas, zrozumiała jeszcze, tylko o hrabiego. To walka między nimi, ojcem a
synem, a Ewens-der-Maleg nie ma nic do barbarzyńskiej księżniczki. Byłby tak samo
nieuprzejmy dla każdego gościa, którego hrabia przyjmie w zamku.
– Proszę waszą wysokość o wybaczenie – zaczął z ukłonem. – Miałem na myśli to, że
niezależność i swoboda, tak cenione przez wędrujące po stepach ludy, okazały się zgubne w
obliczu najazdu wielkiej, zorganizowanej hordy barbarzyńców. Oraz to, że gdyby władza
rodu królewskiego, do którego wasza wysokość należy, była silniejsza, nasz wspólny wróg
nigdy nie pokonałby Verdanno, którzy słyną ze swej odwagi.
Kailean zauważyła ruch. To kruczowłosa żona hrabiego zabębniła palcami po stole, z
wyraźnym znudzeniem wysłuchując przemowy pasierba. Najwyraźniej taka sytuacja nie była
tu niczym nowym i pierworodny nieraz sprawdzał cierpliwość ojca.
Ale wybrnął dość zgrabnie.
Daghena pochyliła głowę, przyjmując przeprosiny.
– To brzmi znacznie lepiej. Cieszę się, że rozumiemy się teraz... eee... dokładnie. Dzięki
czemu mogę się cieszyć gościnnością tego domu.
Wzięła srebrny szpikulec, nabiła kawałek sera i zanim Kailean zdążyła ją ostrzec, włożyła
do ust.
Kozi ser. Wędzony na różne sposoby, czasem o bardzo, ale to bardzo charakterystycznym
smaku. Znakomita przekąska, która powodowała, że człowiek nabierał gwałtownej ochoty na
coś do jedzenia. Cokolwiek, byle tylko o tym charakterystycznym smaku zapomnieć.
Daghena zachowała się dzielnie. Pogryzła, przełknęła, swobodnym gestem sięgnęła po
wino.
– Od czego właściwie zaczęło się to nasze nieporozumienie?
– Zastanawialiśmy się – hrabia nie odrywał wzroku od Ewensa, póki ten z powrotem nie
usiadł – co skłoniło Cesarza do wydania rozkazu przeniesienia Verdanno w nasze góry?
Skierował spojrzenie na Daghenę i uśmiechnął się uprzejmie.
– Cesarz nie wydał takiego rozkazu. – „Księżniczka” upiła jeszcze łyk wina, poruszyła
kielichem, zapatrzona w taniec karminu na kryształowych ściankach. – Wyraził tylko
uprzejmą prośbę, którą starszyzna obozów postanowiła spełnić. Bo, jak zapewne pan wie,
hrabio, Verdanno nie otrzymali obywatelstwa Imperium, więc formalne rozkazy nas nie
dotyczą.
Przy stole zapadła cisza. A Kailean musiała przyznać, że Dag była w tej grze
niespodziewanie, i to w całkowicie wspaniały, niewiarygodny sposób, dobra.
– Rozumiem. – Cywras-der-Maleg chrząknął. – Proszę mi wybaczyć, wasza wysokość,
ale jestem po prostu ciekaw, co skłoniło Tron do wyrażenia takiej prośby. To wydarzenie bez
precedensu, dziesiątki tysięcy wozów na wiele dni zablokowały jedną z głównych dróg
handlowych Wschodu, a słyszałem, że jeszcze nie wszystkie wjechały do doliny. Kupcy
ponoszą straty, a gdy kupcy ponoszą straty, stratne jest całe Imperium.
Ostrożne, wyważone zdania gładko wymykały się z ust arystokraty, a Kailean nagle
odkryła zalety bycia kimś w rodzaju służącej. Nikt na nią nie patrzył. Wszyscy, łącznie z
siedzącą dwa krzesła dalej Laiwą-son-Baren, wodzili wzrokiem od hrabiego do Dagheny.
– No i rzecz jasna – hrabia kontynuował – taka prośba osłabiła wschodnią granicę, bo jak
słusznie zauważył mój syn, Verdanno słyną z nienawiści do Se-kohlandczyków, a ich obozy
byłyby przez wiele dni niezdobytymi twierdzami.
– Tylko jak długo by się te twierdze utrzymały, hrabio? Obozy, które mieliśmy na
południu, były zbyt duże i ludne, by ich skutecznie bronić. Zresztą dwa z nich zostały na
miejscu. Derewn’lo i Kalear Większy. Zostały w nich kobiety z małymi dziećmi, starcy i
trochę dorosłych wojowników, ktoś bowiem musi pilnować stad i tabunów, póki w Law-Onee
nie wyrosną trawy.
Żona hrabiego wydęła wargi.
– Trzeba było je przypędzić razem z wozami.