Has nie odezwał się słowem. Przed nimi wznosiło się ostatnie dwieście jardów podjazdu,
strumień szumiał już otwarcie, a błoto wypełniało każde zagłębienie. Dał znak woźnicy, ten
popędził konie, które, o dziwo, wykrzesały z siebie dodatkowe siły, bo wóz przyspieszył. I
wtedy czarownik dostał to, czego chciał, czyli przekonał się, czy ziemia będzie ich nosić.
Coś trzasnęło przy zaprzęgu, koń po lewej stronie dyszla wyrwał nagle naprzód, ciągnąc
resztki rzemieni przywiązanych do chomąta, powożący Wozak w ostatniej chwili puścił lejce,
by nie spaść z kozła. Drugi koń zarżał krótko i próbując przeciwstawić się ogromnemu
ciężarowi ciągnącemu go w dół, pochylił tak, że prawie zarył chrapami w ziemię. Has zaklął
coś po verdańsku i zaparł się na koźle, szarpiąc z całej siły drążek hamulca. Daremnie,
hamulec nacisnął na obręcz i zaczął się ślizgać po warstwie oblepiającego ją błota.
Koń zarżał krótko, jakby się dławił, i został pociągnięty w tył, a kopyta nie mogły znaleźć
punktu zaczepienia na rozmiękłym gruncie i mokrych kamieniach. Błoto, które oblepiało mu
podkowy, działało niczym smar, tak samo jak to na kołach. Odległość między wozem
prowadzącym a tym za nim zaczęła się zmniejszać.
Kenneth gwizdnął ostro i wrzasnął:
– Trzymać go!!!
Strażnicy doskoczyli do wozu ze wszystkich stron, wczepili w burty, podparli ramionami.
Pojazd zwolnił odrobinę, ale dziesiątki wypełniających go belek ważyły setki, jeśli nie tysiące
funtow. Porucznik zerknął w tył, jeszcze dwie stopy, a koła trafią na szeroką połać błota, po
którym zjadą jak po lodowej ślizgawce. Zaparł się mocniej.
– Pchaaaać!
To było trochę tak, jakby próbowali powstrzymać sunący lodowiec, gigantyczna masa
nieubłaganie staczała się, a oni mogli jedynie odrobinę opóźnić nieuniknione. Kennethowi
przemknął przed oczyma obraz stosu potrzaskanych wozów i zakrwawionych ciał, na długie
godziny tarasującego wejście na górę. Zaklął szpetnie i wtedy zobaczył, że żołnierz przed nim
ma krótką włócznię.
– Lanwe, włócznia, szybko!
Strażnik obejrzał się, nie bardzo rozumiejąc.
– Pod spodem, przez koła! Przekładaj. – Porucznik poślizgnął się i upadł na kolana,
lepkie błoto ochlapało mu twarz. – Szybko!
Ciężka włócznia została błyskawicznie przełożona przez obręcze przednich kół, szprychy
docisnęły ją do dna wozu, zatrzeszczały, ale nie pękły. Któryś z przytomniejszych żołnierzy
zrobił to samo z tylną parą kół, wóz zwolnił, ale wciąż wolno ślizgał się do tyłu. Porucznik
poderwał się, zaparł z całych sił, aż zakręciło mu się w głowie, a w ustach poczuł żelazisty
posmak. Mimo to wciąż jechał w dół.
– Kamienie pod koła!
Przetoczyli pod koła ciężkie kamienie, osie wbiły je w błoto niemal do połowy, ale pojazd
wreszcie stanął.
Kenneth rozejrzał się. Nie tylko on zarył kolanami w ziemię, większość żołnierzy wokół
była ubrudzona od stóp do głów, jasnobrązowe zacieki plamiły płaszcze, pancerze i broń. I
wszyscy szczerzyli się jak głupi. Udało im się.
Wolno podszedł do kozła, woźnica był już przy koniu, oglądał pierś i kark zwierzęcia,
szeptał coś w swoim języku.
– Cholerni koniarze – mruknął Kenneth. – To my zatrzymaliśmy wóz.
Has, wciąż ściskający w ręku drążek hamulca, posłał mu rozbawione spojrzenie.
– Jeśli chcesz, ciebie też mogę poklepać po szyi, pogłaskać i dać kawałek słodkiej
marchwi w nagrodę. Poza tym oczywiste jest, że zatrzymałem go ja, używając hamulca.
Właściwie wy nam tylko przeszkadzaliście, biorąc – przyjrzał im się z góry – kąpiel błotną.
Kenneth zastanowił się.
– Pewnie masz rację. Powinniśmy chyba przeprosić.
– Przeprosiny przyjęte, wszyscy wiedzą, że nie znacie się na wozach.
Uśmiechnęli się lekko. Porucznik spoważniał pierwszy.
– Będziecie musieli coś zrobić z tą drogą. Z dnia na dzień popłynie tędy więcej wody,
będzie bardziej ślisko, a wozy rozmiękczą błoto jeszcze mocniej.
– Wiem. – Czarownik pokiwał głową. – Damy radę.
* * *
Dwa dni. Spędziły w zamku dwa dni i nie wiedziały więcej niż wtedy, gdy siedziały w
Kehlorenie po opieką Besary. Cała ta misja z szaleńczej przekształcała się w jakąś farsę.
Słońce już zaszło, robiło się coraz zimniej. Kailean owinęła się szczelniej wełnianą
chustą, chowając zziębnięte dłonie pod pachami. Na szczycie wieży wiatr dął bezlitośnie, bez
żadnych względów dla kruchych, ludzkich istot. W czasie dzisiejszego obiadu hrabina
uraczyła je opowieścią o dwóch strażnikach, których niespełna dwadzieścia dni temu
porywista wichura zmiotła ze szczytu wieży i cisnęła o skały. Ponoć wśród służących krążyła
już plotka, że ich duchy nadal pełnią służbę, a o północy odgrywają przerażającą pantomimę
swojej śmierci, łącznie z rozpaczliwym czepianiem się kamiennych blanków i bezgłośnym
krzykiem.
Jak na tak wiekowy zamek, legenda była dość świeża.
Dwa dni i nic. Oczywiście wszyscy zachowywali się nadzwyczaj uprzejmie, grzeczność
wylewała się z nich galonami, średni syn hrabiego odegrał nawet przedstawienie w stylu