pięćdziesiąt stóp. Kenneth musiał przyznać, że nie docenił determinacji ani pomysłowości
Wozaków; gdy wczoraj rano przyprowadził czoło karawany na skraj wąwozu, gotów był się
założyć, że wybuchnie mu za plecami wściekłe zawodzenie i posypią się gromy. Szczelina,
którą musieli przebyć, miała nieco ponad osiemdziesiąt stóp szerokości, jakieś sto głębokości
i zwężała się stopniowo niczym klepsydra. Jej dnem pędził ku własnemu przeznaczeniu
górski strumień. Miał zaledwie dziesięć, może dwanaście jardów szerokości, przypominał
jednak pokrytego pianą potwora wypuszczonego po wiekach uwięzienia. Ryk wody słyszeli
już z pół mili, a jeśli człowiek stanął na krawędzi wąwozu i uważniej się przyjrzał, mógł
dostrzec w kipieli migające fragmenty drzew, strzępy krzaczków, kamienie pchane nurtem w
dół, nieomylny znak, że w górze rzeczki właśnie zaczęły się prawdziwe roztopy. Porucznik
przywołał Velergorfa i Andana i kazał im zerknąć w dół.
– Jutro będzie trzy stopy wyżej, a pojutrze osiem – ocenił starszy dziesiętnik. – Ciekawe,
jak sobie z tym poradzą.
Poradzili sobie sprytnie, opuszczając kilka długich pni i układając je poziomo, dobrych
dwadzieścia stóp nad nurtem. Wąwóz na tej wysokości miał nie więcej niż czterdzieści stóp,
więc belki trzymały się całkiem solidnie. Potem poszło szybko, a obserwując budowniczego
przy pracy, można było dojść do wniosku, że robi coś takiego nie pierwszy i nie drugi raz w
życiu.
Sto wozów jadących z przodu karawany załadowano drewnem, przyciętym i
ponumerowanym na meekhańską modłę według rodzaju, długości, szerokości i jakości, a
Ger’serens chodził tylko między nimi i komenderował – tyle tych, tyle tamtych, tu zaciosać,
tam nawiercić otwory, te przyciąć. Niewiarygodne, ale ledwo spojrzał na strumień, już zdawał
się mieć w głowie gotowe plany konstrukcji, w pół dnia w wąwozie powstała kratownica
składająca się z dziesiątek odpowiednio przyciętych i dopasowanych cedrowych pni,
wznosząca się coraz wyżej i wyżej, czepiająca każdego skalnego występu i półki. I widać
było, że to przemyślana praca – każdą belkę mocowano tak, by przenosiła część ciężaru w dół
i na boki, odciążając sąsiednie, całość zaś powstała przy naprawdę niewielkich poprawkach.
A rankiem następnego dnia, gdy położono już deski i zamontowano barierki, budowniczy
siedział pośrodku mostu, tuż pod maksymalnie obciążonymi wozami, które sprawdzały
konstrukcję, i popijał wino. A minę miał taką, jakby był królem świata.
– Teraz już wiesz, dlaczego wierzymy, że nam się uda?
Has stanął obok porucznika i patrzył z nieskrywaną dumą widoczną w ciemnych oczach.
– To rozsądne? – Kenneth wskazał budowniczego.
– Stawia życie na swoją pracę, czy to dziwne? Poza tym to meekhański zwyczaj, jak
słyszałem: mistrz murarski wchodzi pod most, gdy ten jest sprawdzany.
– Ale meekhańskie mosty tak nie jęczą.
Czarownik wsłuchiwał się w skrzypienie konstrukcji. Wymamrotał coś pod nosem,
poruszył palcami. Kenneth skrzywił się, czując mrowienie na karku.
– Drewno śpiewa – mruknął wreszcie Has. – Jest zadowolone z pracy. Belki naprężają się
i prostują, docierają do siebie. Za jakiś czas przycichną, ale most zawsze będzie trochę
skrzypiał. Użyliśmy dobrego drewna, będzie stał i sto lat bez żadnego remontu. A
budowniczy nie siedzi tam tylko dla próżnego popisu. On słucha odgłosów swojego dzieła.
To ostatnia chwila, żeby wyczuć fałszywą nutę, pękający albo źle zamocowany dźwigar.
Później, gdy ruszą pozostałe wozy, już nic nie da się zrobić.
– Rozumiem. – Porucznik pokiwał głową.
– Gdzie reszta twoich żołnierzy?
– Połowa jest już po drugiej stronie. Sprawdza, czy mapy są dokładne. Dalej powinien
być dość stromy podjazd, potem las, w którym trzeba wyciąć przesiekę, i dotrzemy do
miejsca zwanego Hewen. To długi na pięć mil, niemal płaski skalny teren usiany kamieniami
i głazami. Trzeba będzie je usunąć, żeby zrobić wozom drogę. A potem jest szczelina w skale,
coś w rodzaju żlebu, którym wozy z pewnością nie przejadą. Będziecie musieli kuć.
Czarownik mruknął coś pod nosem.
– Nie dosłyszałem.
– Mówię, że zobaczymy, jak będziemy na miejscu, poruczniku.
– Rozumiem. Wiesz, czarowniku, teraz zacznie się prawdziwa przeprawa. Dzikie góry,
przez które nigdy nie przejechał żaden wóz.
– Wiem. My przejedziemy. Musimy.
– Naprawdę? Rozumiem trochę tych młodych, marzą o odzyskaniu ziemi przodków, o
wojennej sławie, walce, łupach, krwi wrogów na własnej stali. Ale ty? Co cię tam ciągnie, na
tę waszą wyżynę?
Has uniósł brwi i spojrzał na niego z wyraźnym zdziwieniem.
– A jeśli idę za stadem?
– Mam wrażenie, że raczej ciągniesz stado za sobą. To samo widzę u And’ewersa, ten
jego chłód w czasie wędrówki. Ale on ma synów i córki, można więc powiedzieć, że chce
walczyć o ich przyszłość. A ciebie co tam właściwie pcha?
– Odważne pytanie, poruczniku.