niektórzy zapuszczając się głębiej między drzewa, część halą; gdy droga się zwężała, czepiali
się burt wozów, podjeżdżając kawałek, jak dzieci robiące dorosłym żart. Tylko że w ich
twarzach, postawie i dłoniach ściskających broń nie było nic zabawnego.
Porucznik przyglądał im się uważnie. Jak na barbarzyńców mieli całkiem dobre
uzbrojenie, krótkie szable, lekkie topory na długich styliskach, oszczepy, dziryty i włócznie.
Niektórzy trzymali w dłoniach, z nonszalancją ludzi przywykłych do tej broni od dziecka, łuki
ze strzałami już założonymi na cięciwy. Większość nosiła stalowe hełmy i skórzane pancerze
albo lekkie kolczugi o oczkach drobniejszych niż te używane przez meekhańską armię, za to
gęściej splatanych. Na wierzch zakładali dodatkowo pikowane kaftany bez rękawów,
składające się z wielu warstw płótna.
– To mądrość Wschodu – powiedział Has, gdy zauważył, jak Kenneth się temu przygląda.
– Taki pancerz lepiej powstrzymuje strzałę.
– Dość ciężkie.
Czarownik wzruszył ramionami.
– Nie aż tak, jak się wydaje. Poza tym walczymy albo na wozach, albo na rydwanach.
Rzadko biegamy po polu bitwy.
– Bełtu z kuszy nie zatrzyma.
– No, że też Se-kohlandczycy na to nie wpadli. Ale zaraz – zmarszczył brwi – czy oni
przypadkiem nie widzieli już kusz w robocie? Wtedy gdy tłukli na miazgę waszą armię?
– Czy nie mówiłeś, że to od nas uczyliście się, jak z nimi walczyć?
– A i owszem. Zapomniałem tylko dodać, że uczyliśmy się głównie na waszych błędach.
Tych, których owocami były tysiące trupów najeżonych strzałami.
I tak wyglądała większość rozmów z Hasem. Starzec był złośliwy i irytujący, ale o dziwo,
Kennethowi to nie przeszkadzało. Przynajmniej się odzywał, odpowiadał na pytania i, od
czasu do czasu, uśmiechał.
– Twoi ludzie wydają się nas nie lubić.
– Bo?
Porucznik obejrzał się na najbliżej idącego Verdanno, uniósł rękę, pomachał. Ciemne
oczy wojownika błysnęły ponuro, i to wszystko.
– Widzisz? Nawet nie mrugnął.
– Nie należysz do rodu ani plemienia, nie znasz języka. W obozie, w czasie pokoju,
przyjąłby cię posiłkiem, zapewnił miejsce do spania i dach nad głową. Byłby gospodarzem
nie gorszym niż meekhański szlachcic. Ale w czasie wojennego marszu każdy obcy to w
najlepszym razie uciążliwa przeszkoda. Nie zna cię, jesteś tylko przewodnikiem. No i góry,
wielkie, napierające ze wszystkich stron skały, las, w którym nic nie widać dalej niż na
dwadzieścia kroków, niewiedza, co jest za następnym zakrętem. Nie dziw im się.
– Więc, jak rozumiem, mam nie wykonywać gwałtownych ruchów?
– Ha, widzisz, a mówiłem And’ewersowi, że jesteś mądrzejszy, niż wyglądasz.
Kenneth skrzywił się w szczerym uśmiechu i wykonał kilka gestów. Druga i Piąta
naprzód w lewo, Trzecia i Szósta naprzód w prawo. Dwieście kroków.
Kilkudziesięciu strażników wyprzedziło karawanę truchtem, żeby wspiąć się na ściany
żlebu i asekurować wozy z góry. Przy okazji stare i nowe dziesiątki będą miały szansę zrobić
sobie małe zawody we wspinaczce.
– Zwolnij, póki nie damy znać, że droga bezpieczna.
Has skinął głową i zamachał, wyciągając w bok suche ramię.
Kenneth nie musiał się oglądać, żeby wiedzieć, że woźnice kolejno przekazują sobie
sygnał, a cała kolumna zwalnia, zmniejszając odległości między wozami na góra dwie stopy.
* * *
Gdy pierwsze wozy wjechały na most, ten zaskrzypiał, zastękał, ale ustał. Kenneth zajął
miejsce na uboczu, żując kawałek suszonego mięsa, przegryzając sucharami i nie odrywając
wzroku od mężczyzny znajdującego się pośrodku konstrukcji, jakieś osiem stóp pod
wyłożoną deskami nawierzchnią mostu. Mężczyzna dawał przedstawienie, siedząc na
poprzecznej belce. W jednej ręce trzymał flaszkę wina, w drugiej kurzą nogę i właśnie zajadał
śniadanie. Majtał przy tym stopami nad trzydziestojardową przepaścią z taką miną, jakby był
na wycieczce, a nad głową nie przewalały mu się jeden za drugim ciężkie wozy wyładowane
belkami i kłodami.
Nazywał się Ger’serens i był Pierwszym Budowniczym obozu New’harr. To znaczy
osobą, na której barkach spoczywało przeprowadzenie karawan przez góry. Podobno
studiował kilka lat na imperialnej uczelni inżynieryjnej w samym Meekhanie, dzięki czemu
łączył umiejętności meekhańskich budowniczych z tradycyjną wiedzą Verdanno.
Na Wyżynie Lytherańskiej budowniczowie zajmowali się konstruowaniem dróg i przejść
przez podmokłe tereny, umacnianiem warownych obozów, gdy karawany zatrzymywały się
na dłuższe postoje, kopaniem studni i budowaniem wodociągów z wydrążonych pni, dzięki
czemu obozy nie były całkowicie uzależnione od tras położonych wzdłuż rzek. Oraz
budowaniem drewnianych mostów – na rzekach, strumykach, głębokich rozpadlinach,
bagnach czy połączonych wąskimi kanałami jeziorkach – i to mostów, które w założeniu
miały wytrzymywać nie mniej niż imperialne, kamienne konstrukcje.
Takich mostów jak ten, postawiony w jeden dzień z cedrowych pni, niektórych długich na