– Raczej rozsądne. Mamy was przeprowadzić, a dobrze jest wiedzieć, czy wszyscy są
wystarczająco zdeterminowani.
– Moja determinacja? – Starzec uśmiechnął się nieoczekiwanie. – Moja determinacja to
chęć ujrzenia
rosną nigdzie poza naszą wyżyną. Czy to wystarczy?
Kenneth pokiwał głową.
– To dobry powód, by przemierzyć pół świata. – Włożył kawałek suchara do ust i
poniewczasie przypomniał sobie o dobrym wychowaniu. – Śniadanie?
Podsunął pod nos czarownika woreczek z prowiantem i z zainteresowaniem obserwował
reakcję. Żołnierze twierdzili, że te suchary można nawet polubić, jeśli w okolicy skończyła
się trawa, a na drzewach nie ma już kory.
– Hm... Hmm. Niezłe. – Has przeżuwał powoli, z miną kogoś, kto boi się przełknąć, a
wstydzi wypluć. – To wasze normalne jedzenie?
Porucznik uśmiechnął się.
– Zwykła wojskowa racja, tak jak to. – Zamachał kawałkiem suszonego mięsa.
Czarownik spojrzał na poskręcany, szarobrązowy wiór.
– Teraz rozumiem, dlaczego pokonaliście koczowników.
– Dlaczego?
– Bo ludziom jedzącym takie rzeczy z pewnością nie zależy na życiu. Od dziś będziecie
naszymi gośćmi. Każę przygotować dla twoich żołnierzy dwa gorące posiłki dziennie.
Kenneth spojrzał na most, tłumiąc uśmiech.
Suchary zawsze działały.
* * *
Szlak wiódł niemal cały czas pod górę, choć trzeba przyznać, że Bękarty dobrze się
spisały, wybierając drogę, na której nie było podjazdów zbyt stromych dla wozów.
Przynajmniej do tej pory.
Trzy mile za mostem, po przebyciu kolejnej hali i przerzuceniu kładki nad szerokim
pęknięciem w skale, droga wystrzeliła w górę. Wiodła płytkim żlebem, porośniętym po obu
stronach rzadkimi drzewami i krzakami. Sądząc po wygładzonych do połysku kamieniach i
warstwie mchów, żleb odprowadzał w dół wodę z topniejących śniegów, zamieniając się
okresowo w płytki strumień. Okresowo, czyli mniej więcej o tej porze roku.
Karawana zatrzymała się przy podjeździe, woźnica prowadzącego pojazdu wdał się z
czarownikiem w krótką, pełną wymachiwania rąk i szerokich gestów rozmowę. Po czym
wzruszył ramionami, sięgnął po lejce i skierował pojazd w górę. Za nim zaczęły wjeżdżać
inne wozy, zachowując jednak szerokie, znacznie większe niż wcześniej odstępy.
Kenneth rzucił kilka rozkazów, kompania zajęła pozycję przed czołowym wozem i wokół
niego. Dwie dziesiątki potruchtały w górę, zobaczyć, jak teren wygląda dalej. Gdzieś w
połowie żlebu podszedł do Hasa, jadącego na pierwszym pojeździe.
– Nie za odważnie? – rzucił.
– Musimy sprawdzić, jak ziemia nosi wozy. Jak pracuje pod kołami, znaleźć słabe
miejsca. – Czarownik miał spojrzenie utkwione w trakcie przed sobą. – To najszybszy
sposób, jaki znam. Przejechać.
Porucznik uważnie patrzył pod nogi, starając się nie przewrócić. Dno żlebu usiane było
większymi i mniejszymi kamieniami, wygładzonymi przez wodę i pokrytymi warstwą
zielonkawego, przyschniętego szlamu. W zagłębieniach między nimi rozsiadł się mech. A im
wyżej wchodzili, tym bardziej grunt się zmieniał, był wilgotniejszy, pojawiały się małe
kałuże, oczka wodne, obok nieśmiało zaszemrała mała struga. Ziemia jeszcze spijała roztopy,
ale za kilka dni strumień dotrze na sam dół.
– Mogę ci powiedzieć, gdzie jest pierwsze słabe miejsce. – Kenneth zachwiał się i złapał
burty. – Zaczyna się u podnóża i kończy tam, na szczycie.
Zaklął, trafiając stopą w kałużę.
Has tylko się uśmiechnął.
– Ziemia musi poczuć wozy na swoim grzbiecie. Musi posmakować kopyt i kół. I wtedy,
dopiero wtedy powie, czy będzie je nosić, czy też spróbuje zrzucić albo pożreć...
– To znaczy sprawdzacie, czy się przewrócicie, czy ugrzęźniecie? To jakiś fragment
wozackich mądrości? – Idąc, Kenneth próbował wytrzeć lepkie błoto o mech. – Życiowych
prawd tych, co wyrośli na Stepach? No to podzielę się z tobą naszą mądrością. Widzisz to
błoto?
Wskazał jasnobrązową maź na swoim bucie.
– Nazywamy je niedźwiedzią sraczką. Kiedy wyschnie, staje się twarde jak kamień, ale
gdy namaka przez dłuższy czas, zmienia się w coś o konsystencji smaru do osi. Jeśli roztopy
zaczęły się w tym miejscu wcześniej niż zwykle, to właśnie próbujecie wjechać pod górkę po
czymś takim.
Przeskoczył na większy kamień, potem na następny. Wyglądało na to, że miał rację,
przestrzeń między nimi wypełniało gliniaste błoto. Gdzieniegdzie pokrywała je dodatkowo
warstewka wody, znak, że ziemia jest przesiąknięta na wskroś.
Wozy też odczuły zmianę podłoża. Koła zapadały się coraz głębiej w rozmiękłą maż,
która w kilka chwil oblepiła je doszczętnie, tak że drewniane obręcze potroiły szerokość.
Konie musiały pochylić mocniej w przód szerokie piersi, napiąć mięśnie i nie wiadomo było,
co sprawia im większą trudność, ciągnięcie wozu czy wyrywanie kopyt z błocka. Głośno
dyszały.