powozić w karawanie. Ale założenie obozu, kiedy masz pod sobą tysiąc, dwa albo pięć
tysięcy wozów... Gdy bojowe muszą od razu stanąć murem na obwodzie, a mieszkalne i te z
zapasami utworzyć ulice i place, gdy trzeba znaleźć wewnątrz miejsce dla tysięcy zwierząt, a
wroga jazda już siedzi ci na karku, już szarpie, szyje strzałami, podpala wozy, dźga zwierzęta
lancami...
Zamilkł. Usta zacisnął w wąziutką kreskę.
– Wóz bojowy ciągną cztery konie, a wystarczy zabić lub chociaż zranić jednego, by
wyeliminować pojazd z szyku. Koczownicy szybko się tego nauczyli. Prawda jest taka, że
rydwany, które nam towarzyszą, nie służą do wygrywania walnych bitew, lecz do tego, by
dać wozom czas na okopanie się. Mają nie dopuścić jazdy w pobliże obozu dopóty, dopóki
ten nie powstanie. Więc przez większość drogi ćwiczyliśmy rozstawianie i zwijanie obozów
na różne sposoby: Koło, Kwadrat, Rogaty Gród. Dlatego wędrowaliśmy tak długo, żeby się
przygotować.
– I jesteście już gotowi?
Has popatrzył na niego chłodno.
– Nie byliśmy gotowi trzydzieści lat temu, i nie byliśmy gotowi w czasie powstania. Ale
teraz... uczyliśmy się przez całe pokolenie, od plemion, które jak my walczyły z Se-
kohlandczykami, choć przegrały’ swoje wojny, i od tego jedynego, które z nimi wygrało. Od
was.
– Więc, według ciebie, dlaczego wygraliśmy?
– Bo jesteście zbyt uparci, żeby wiedzieć, kiedy przegrywacie. – Czarownik pokiwał
głową. – I za każdym razem, gdy wróg zastosuje jakąś nową sztuczkę, wy wymyślacie dwie
inne, nawet jeśli są głupie. Ci młodzi, którzy urodzili się w obozach, stali się trochę podobni
do was, są uparci, krnąbrni, wiedzą, czego chcą i nie boją się po to sięgać. Zobaczyli...
wyrośli między dwoma światami i są teraz innymi ludźmi niż ich rodzice. Czasem mnie to
martwi, czasem przeraża, a czasem sprawia, że pękam z dumy.
Szli na czele kolumny, Szósta Kompania otoczyła luźnym kordonem pierwszych
kilkanaście wozów. Płaszcze powiewały przybrudzoną bielą, wszystkie psy miały założone
obroże, chyba tylko ślepy mógł wątpić, że oto właśnie idą cesarscy żołnierze.
Porucznik zadrżał i otulił się mocniej płaszczem, przerywając pogawędkę z
czarownikiem. Po prawej ciągnęła się ściana lasu, niezbyt gęstego, ale mrocznego, iglaste
korony tworzyły bowiem szczelne sklepienie nieprzepuszczające promieni słonecznych, więc
już kilkanaście jardów za linią drzew wzrok gubił się w cieniach. Po lewej otwierał się widok
na rozległą halę, opadającą coraz bardziej stromo, aż jej drugi koniec ginął im z oczu,
zapewne urywając się pionowo nad przepaścią. Dalej były skalne ściany flankujące wąską
dolinę, która ciągnęła się przez dobre trzy mile, po czym kończyła się nagle, zamykana przez
kolejną górę. W Olekadach było mnóstwo takich niegościnnych miejsc, dolin zamkniętych ze
wszystkich stron, kotlin, żlebów, skalnych płaskowyżów, gdzie nie rosły nawet górskie mchy.
Ta dolina wyglądała, jakby ktoś wyskrobał ją pomiędzy skałami wąską łyżką i Kenneth mógł
się założyć, że nie jest zamieszkana, co zresztą wszystkim pasowało. Lepiej, by wędrówki
karawany nie obserwowało zbyt wiele oczu.
I właśnie z tamtej doliny wiał lodowaty wicher, rozpędzając się między górami i
dmuchając wprost na karawanę. Kenneth osłonił twarz. Kilkaset jardów przed nimi szlak
znikał w wąskim żlebie i – zgodnie z mapą – wiódł nim prawie pięć mil. Trzeba będzie
wysłać ludzi górą, by sprawdzili, czy przypadkiem ktoś nie przygotował Wozakom jakiejś
niespodzianki.
Omówili to już wczoraj, po południu i wieczorem, gdy Kenneth opowiedział Verdanno o
ludziach ginących w górach. Przyjęli wszystko spokojnie, kiwając tylko głowami, jakby
dowiadywali się o rzeczach, które zdarzyły się setki mil stąd, i to dawno temu. Trudno było
ocenić, czy nie są świadomi zagrożenia, czy też ufni w swoją siłę, lekceważą
niebezpieczeństwo. Chyba najtrafniej podsumował to Velergorf, który stwierdził później, że
oni po prostu spodziewali się czegoś takiego. Ubrana w czerń i tandetne ozdóbki para
plemiennych czarowników, których porucznik zdążył już poznać, na pewno coś wyczuła.
Sam Kenneth doskonale pamiętał, jak włosy jeżyły mu się na głowie i drętwiały czubki
palców, gdy znaleźli tę cholerną wieżę bez załogi. Tam, gdzie używano czarów, jego
żołnierze też robili się nerwowi, a psy wyglądały, jakby właśnie złapały trop niedźwiedzia.
Zwłaszcza że – jak głosiła plotka krążąca wśród strażników – czary, jakie towarzyszyły
zabójstwom, trudno było przypisać jakiemukolwiek aspektowi.
Nie zapytał jednak o to Hasa, być może dlatego, że ten wyglądał, jakby na takie pytanie
czekał. Nie musiał za to pytać, czy Verdanno spodziewają się ataku, bo za sobą, po prawej i
lewej, miał na to dowód. Wozom towarzyszyli uzbrojeni wojownicy. Część szła skrajem lasu,