pojawiły się gdzieś na skraju widzenia. Zawsze, gdy łączyła się z psem, zyskiwała taką
umiejętność, jakby otwierało ją to na niematerialny świat, którego częścią był Berdeth.
Widmowi mężczyźni wędrowali wzdłuż blanków, rozglądali się, przytupywali. A gdy
tylko Laiwa znikła ze swoim kagankiem, nabrali głębi, stali się wyraźniejsi. Kailean musiała
przyznać, że takie nocne warty na tej wieży nie miały sensu, okoliczne góry były pogrążone w
całkowitych ciemnościach, a wróg podchodzący pod zamek nie oznajmi przecież
pochodniami swojej obecności. Nocą w zupełności wystarczała straż przy bramie.
Najwyraźniej hrabia uwielbiał podobne próżne gesty, podkreślające wojenne korzenie jego
rodu. Oczywiście było to łatwe, dopóki on sam nie musiał wydeptywać kółek na szczycie
smaganej wichrem wieży.
Peleryny strażników wydymał wicher, którego ona nie czuła. Kapturami osłaniali twarze
przed deszczem lub śniegiem. Poczuła nagłą niestosowność tego podglądania, duchy czasem
nie odchodziły do Domu Snu, zostawały w miejscu swojej śmierci i odtwarzały ją raz za
razem albo błąkały się w niemej skardze. Podglądanie ich w takich chwilach dla czczej
ciekawości uważała za coś paskudnego.
A ona nie weszła na górę tylko po to, by poczochrać Berdetha. Potrzebowała jego
obecności, by zrealizować pewien pomysł, a teraz traciła tylko czas.
Zrobiła krok w stronę klapy i stanęła jak wryta. Jeden ze strażników zagrodził jej drogę i
spojrzał. Na nią! Prosto w oczy i miała wrażenie, że intensywność jego spojrzenia wypali jej
źrenice. Po czym podjął wędrówkę wzdłuż blanków.
Nagle duchy obu mężczyzn zatrzymały się i obróciły w stronę wejścia na schody.
Jednocześnie sięgnęły po broń i jednocześnie puściły rękojeści mieczy. Widma ukłoniły się
sztywno, z wahaniem, ten wyższy otworzył usta i rzucił kilka słów. Machnął ręką, wskazując
blanki i czającą się za nimi ciemność. Ich głowy skręcały się, śledząc... kogoś, kogo Kailean
nie widziała. Sądząc po spojrzeniach, przybysz wszedł na górę i zatrzymał się niemal w
miejscu, gdzie teraz stała. Strażnik znów się odezwał – żałowała, że nie umie czytać z ruchu
warg – i wskazał na klapę. A potem zesztywniał w pół gestu, z niedomkniętymi ustami. Jego
towarzysz zamarł na chwilę i rzucił się w jej stronę, wyciągając miecz. Nie zdążył, klinga
zalśniła mgliście, ale nie wysunęła się dalej niż kilka cali z pochwy, a on sam zwalił się na
posadzkę.
Kailean widziała, co ich zatrzymało. Widmowe nici, macki cienia wyrastały z podłogi,
jakby pod spodem czaiła się amorficzna bestia, która właśnie wyruszyła na żer. W kilka
uderzeń serca poprzerastały ciała strażników, owijając się wzdłuż kości, aż przez chwilę ich
szkielety wyglądały jak zbudowane z czarnego dymu, po czym ciemność wypełniła ich
całkowicie. A potem ten, który się odezwał, ruszył powoli w stronę krawędzi.
Widziała wszystko dokładnie, widziała rozpaczliwą walkę na twarzy mężczyzny, usta
otwarte do krzyku, który nie miał jak się wydostać, sztywny krok. I moment, w którym
strażnik stanął na parapecie strzelniczym i znikł w dole. Walka drugiego z nich również
skazana była na klęskę, bo Moc, z którą musiał się zmierzyć, była zbyt potężna.
Lecz nim zniknął w ciemności, strażnik odwrócił się i spojrzał na nią. Znów prosto w
oczy.
Berdeth poruszył się w niej i zaskomlił łagodnie.
– Tak – wyszeptała spierzchniętymi nagle ustami. – Wiem.
Dobrzy ludzie tu umarli, zamordowani czarami, a ich duchy wracały na miejsce śmierci,
by się skarżyć. Zabił ich ktoś, kogo znali na tyle, by go wpuścić na dach. A przecież Besara
twierdziła, że w zamku nie ma żadnego czarodzieja, nikogo władającego Mocą. Co dziwiło
tym bardziej, że nie były to czary byle wiejskiej wiedźmy. Bardzo trudno jest opętać
człowieka w taki sposób, by zmusić go do samobójstwa, bo w takim przypadku i ciało, i
dusza stają do walki i łatwiej kogoś zabić strumieniem magicznego ognia, niż zmusić, by
rzucił się na miecz.
Wieża. Nie ta, na której szczycie teraz stała, lecz ta opuszczona, z kilkoma trupami w
beczkach. Na myśl o tym, że ci mężczyźni schodzili na parter sztywnym krokiem, otwierając
usta w bezdźwięcznym krzyku, po czym jeden po drugim zanurzali się w beczkach z wodą, a
zabójca kilkoma uderzeniami młota dobijał im nad głowami wieka, ogarnęły ją mdłości. Bo
potem co? Zwalniał czar? Żeby posłuchać, jak rozpaczliwie bębnią pięściami o klepki? Jak
szarpią się w środku? Żeby pogapić się na taniec beczek kolebiących się na zalanej wodą
posadzce, kiedy reszta nieszczęśników czeka na swoją kolej i patrzy, dalej nie mogąc się
poruszyć?
Zaklęła. Tak plugawo, że nawet Kocimiętka by się zaczerwienił, i odwracając się na
pięcie, walnęła pięścią w kamień. Pewnie tak właśnie było, w końcu morderca przyprowadził