nieruchomą jak maska pośmiertna. Nigdy się nie uśmiechał, nie krzywił, nie marszczył czoła.
Zupełnie jakby nie wiedział, co to mimika.
Jadł w dziwny sposób, nie odgryzał kęsów, tylko łamał przyniesione jedzenie na małe
kawałki i wkładał pojedynczo do ust. Pił dużo wody. Pozwolił jej się obejrzeć dopiero po
dwóch dniach wędrówki, i to tylko dlatego, że był zbyt słaby, żeby zaprotestować. Na plecach
miał długą ranę, zaczynającą się od lewej łopatki i kończącą na wysokości pośladka.
Rozcięcie jątrzyło się nieładnie, stąd gorączka. Tego samego dnia wieczorem przyniosła do
wozu trochę maści, której używano na źle gojące się rany koni, i najpierw obmyła
skaleczenie, a potem je dokładnie nasmarowała. Wiedziała, że lek musi go okropnie szczypać,
on jednak nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku.
Następnego wieczoru powitał ją intensywnym, wręcz natarczywym spojrzeniem, patrzył
nieruchomo, niemal nie mrugając, a potem ruchem tak szybkim, że prawie niezauważalnym,
złapał ją za przegub. Powoli zbliżył rękę do swojej twarzy, powąchał, dotknął językiem.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyła wyraźnie jego lewą dłoń. Nosił na niej misterną konstrukqę
z dziesiątków drutów, łączących opinającą nadgarstek bransoletę z kilkoma pierścieniami
założonymi między stawami. Czubki palców wieńczyły nakładki w kształcie ptasich
szponów. Bransoleta, pierścienie i pazury wyglądały na stalowe, a łączące je druty na
miedziane albo złote. Druty biegły wierzchem dłoni tak, że mógł ją swobodnie zaciskać i
otwierać.
Miała wrażenie, że starał się być delikatny, lecz gdyby wtedy mocniej zacisnął dłoń,
pewnie złamałby jej przedramię. Dobrze, że nosiła długie rękawy, inaczej nigdy nie
wytłumaczyłaby się z sińców.
Nie był nagi, choć przepaskę na biodrach i dwa skrzyżowane na piersi i plecach pasy nie
sposób nazwać ubiorem. Dziwny, bardzo dziwny strój jak na kogoś spotkanego w górach.
I nie miał żadnej długiej broni, choć w jej wspomnieniach odcisnął się dokładnie obraz
szarego ostrza tańczącego wokół mężczyzn, którzy chcieli je skrzywdzić. Może zgubił.
Chłopak wziął od niej placek, zaczął łamać i jeść. Czuła jego spojrzenie.
– Jutro ruszamy dalej – zaczęła. – Mówiłam ci już, że chcemy opuścić te góry, więc jeśli
ty też tego chcesz, możesz jechać z nami. Ja i Nee’wa mamy dług, a to znaczy, że cały ród ma
dług. A jeśli chcesz tylko odpocząć i potem wrócić do domu, to też możesz, musisz jedynie
wiedzieć, że już odjeżdżamy.
Wyciągnęła dłoń.
– Tylko niczego nie zniszcz, dobrze?
Nie odpowiedział, jak zwykle.
– Przyjdę jeszcze przed snem, przyniosę ci jedzenie i wodę. Czekaj.
Wsunął się głębiej w ciemność, nakrył pledem.
Key’la westchnęła ciężko. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby w jego spojrzeniu pojawiały
się jakiekolwiek emocje. Coś, co sugerowałoby, że rozumie nawet nie tyle jej język, ile
choćby intencje. Na razie miała wrażenie, że mówi do dzikiego zwierzęcia.
Niektóre długi trudno się spłaca.
Rozdział 7
Hewen miało swój klimat. Nawet sympatyczny, jeśli ktoś lubił skałę, kamienie i wicher,
wiejący z boku z taką prędkością że człowiek musiał się mocno pochylać, by nie zostać
przewróconym. I tak szli, podparci z jednej strony powietrzem, przewiewani na wylot
lodowatymi podmuchami, bo nawet płaszcze na niewiele się tu przydawały.
Kenneth zaklął i zabalansował rękoma, gdy wiatr nagle ucichł, pozbawiając go
równowagi. Oczywiście wicher zrobił to tylko po to, by po chwili dmuchnąć z podwójną siłą.
Czoło kolumny zostało za nimi, na skraju lasu, a on prowadził połowę kompanii na
zwiad, bo mapa nie była aż tak dokładna, by na jej podstawie dało się ustalić położenie
szczeliny, której szukali. Na pergaminie oznaczono po prostu drogę z adnotacją „na lewo od
szczytu grani”. Tylko ile na lewo? Sto jardów, dwieście, pięćset? Tym, którzy znaleźli drogę
przez Olekady, widać ani w głowie postało, że będzie nią podążać kilkadziesiąt tysięcy
wozów, które muszą mieć z góry przetarty i dokładnie wytyczony szlak. Tym bardziej że na
tej grani brakowało miejsca na swobodne manewrowanie wozami.
Bo Hewen można było nazwać granią, choć szeroką, skalistą i wietrzną. Gdy oglądali
mapy, obok nazwy widniało kilka zamazanych znaków; Kenneth był gotów postawić roczny
żołd, że ktoś napisał tam „cholerne, chędożone Hewen” albo „niech szlag trafi całe to
Hewen”. Już trzymając mapę pierwszy raz w ręku, powinien nabrać podejrzeń. Na dodatek w
przeciwieństwie do większości łagodnych grani, na tej nie rosło nic, nawet górskie mchy,
które też przegrały z piekielnym wiatrem, zdmuchującym ze skały najmniejszy nawet
fragment gleby. Za to cały teren był upstrzony kamiennymi odłamkami, od takich wielkości
ludzkiej głowy, aż do głazów, których kilku mężczyzn nie objęłoby rękoma. Kenneth