wozów, a i tak trzymali się raczej południowego krańca wyżyny. Ale wiosna, lato i jesień
wynagradzały im srogie zimy, dając obfitość traw i wszelkiej paszy dla zwierząt.
Gdy więc zazielenią się Stepy, pojawią się tam plemiona Se-kohlandczyków, zwłaszcza
podległe Amanewe Czerwonemu i Kyh Danu Kredo, bo tych dwóch Synów Wojny podzieliło
między siebie tereny wydarte Verdanno. Podobno ciągle trwały między nimi przepychanki o
te ziemie. Dla Wozaków była to dobra wieść, dawała szansę wykorzystania niesnasek między
dowódcami Yawenyra i rozgromienia ich jednego po drugim. Pod warunkiem że zdążą
dotrzeć na miejsce przed koczownikami.
Plan był ambitny i straceńczy. Bo jeśli się nie powiedzie, Verdanno, mając za plecami
ścianę Olekadów, nie będą mieli się gdzie wycofać.
Szaleństwo podszyte obłędem ze szczyptą desperacji. A mimo to, przechadzając się
między wozami, słuchając spokojnych rozmów w dziwnym, pełnym gestów języku, Kenneth
nie znajdował w tych ludziach strachu ani – co byłoby równie zrozumiałe, zważywszy na
wiek wielu wojowników – głupiej, szczeniackiej brawury. Szli na wojnę, właściwie już na
niej byli, ta droga, to przedzieranie się przez lasy i góry, była ich pierwszą bitwą, pierwszym
sprawdzianem determinacji i odwagi, i akceptowali wszystko, co wojna ze sobą niosła. No
cóż, w końcu mieli się bić o swój dom.
Wychodziło na to, że im po cichu kibicował.
Idący przed nim Fenlo Nur uniósł nagle dłoń z rozpostartymi palcami. Kompania
natychmiast rozpadła się na grupki, żołnierze poszukali osłon za głazami, pilnując nawzajem
swoich pleców. Wszyscy już trzymali w rękach broń.
Nur nawet nie drgnął, przez dłuższą chwilę tkwił w miejscu jak posąg, po czym obejrzał
się na porucznika. Wskazał nieco w lewo, zacisnął pięść, poruszył poziomo. Kenneth skinął
głową i kilkoma gestami wydał rozkazy reszcie, Trzecia osłania Piątą, Ósma i Pierwsza za
nimi.
Piąta dziesiątka już parła naprzód i trzeba było przyznać, że ci strażnicy znali się na
robocie. Poruszali się po dwóch, trzech, przeskakując od głazu do głazu, kryli się sprawnie,
nie tracąc się nawzajem z oczu. Trafili mu się nieźli żołnierze.
Trupa znaleźli jakieś sto kroków dalej.
Leżał tuż przy wielkim głazie, na boku, z prawą ręką schowaną pod ciałem, nogami
rozrzuconymi na boki i głową odchyloną w tył. Ustalenie przyczyny śmierci nie wymagało
specjalnych umiejętności, wystarczył rzut oka na zmiażdżoną czaszkę, której część twarzowa
wyglądała jak po ciosie bojowym młotem.
Ciało było całkowicie zmumifikowane, jakby spędziło na tej grani dziesiątki lat.
Płócienne portki powiewały wokół obciągniętych skórą piszczeli, a rozchylony barani kubrak
odsłaniał potrzaskaną klatkę żeber. Wysuszona skóra na tym, co zostało z twarzy, ściągnęła
się, groteskowo wyginając połamaną żuchwę. Perły zębów rozsypały się wokół czerepu.
Porucznik rejestrował to wszystko, rozstawiając jednocześnie ludzi wokół. Właściwie nie
było potrzeby zabezpieczania, ale to pozwoli tropicielom dokładniej obejrzeć okolicę. Nawet
jeśli trup leżał tu od ostatniej wojny, mieli obowiązek to sprawdzić.
Azger Laweghz i Nur odłożyli broń, zaczęli obchodzić ciało. Kenneth był ciekaw, co
spodziewają się znaleźć w terenie, gdzie jest tylko goła skała i polodowcowe głazy, nie
mówiąc już o tym, że sądząc po stanie ciała, zabójca pewnie zdążył dochować się prawnuków
i umrzeć. Ale się nie wtrącał, okoliczne kamienie, niektóre wyższe od rosłego mężczyzny,
dość dobrze osłaniały od wiatru, więc ludzie mogli trochę odpocząć. Poza tym, obserwując
Wilka i innych zwiadowców, przekonał się, że niemal zawsze zaczynają od zbadania okolicy,
zanim ruszą ciało. Kiedyś uznał, że dopóki oni nie będą mu się wtrącać w dowodzenie, on
pozwoli im łazić dookoła każdego trupa, ile będą chcieli.
Nagle Fenlo pochylił się, dotknął ziemi, przywołał starszego tropiciela, wymienili kilka
mruknięć i rozeszli się na dwie strony. Krążyli wokół, wpatrując się w skałę, oglądając
kamienie i po spirali zbliżając do ciała. Wreszcie Azger bezceremonialnie odsunął je do
głazu, rozchylił martwemu szerzej kubrak, podciągnął nogawki portek. Bez słowa wskazał
Nurowi zgruchotane kości nóg. Podoficer tylko pokiwał głową, sam dotknął miejsca, gdzie
leżał trup. W płytkim zagłębieniu czerniały resztki krwi.
Starszy z tropicieli podniósł się z klęczek i podszedł do oficera.
– Kiepsko, panie poruczniku.
– To sam widzę, Azger. Dużo to on nam nie opowie.
– Opowie tyle, ile może, panie poruczniku.
– Nie popisuj się. Jak długo według was tu leży?
– Jakieś dwa, może trzy miesiące.
Kenneth uniósł brwi.
– Tylko tyle?
– Tylko tyle. Tu rzadko pada, ale gdyby leżał dłużej, deszcze wymyłyby spod niego krew.
Zresztą w takim miejscu to wystarczy. Zimą jest tu cały czas sucho, bo ten przeklęty wicher
zdmuchuje każdy płatek śniegu, jest też zimno, więc ciało się nie rozkłada. – Tropiciel