mu te trzy słowa w twarz. A te dopiski, to informacje umożliwiające orientację w terenie.
Powiem ci, jak to działa, o tu – Kenneth wskazał na mapie punkt upstrzony serią znaków – to
wąwóz i miejsce, w którym zbudowaliście most. Na wąwóz z pewnością byście natrafili, ale
stawiając most w najlepszym na pierwszy rzut oka miejscu, milę za nim trafilibyście na
skalny kocioł bez wyjścia. Trzeba byłoby się wrócić i budować most gdzie indziej, mając
nadzieję, że to właściwa droga. Te znaczki to informacja, gdzie dokładnie należy przebyć
wąwóz, by nie wpakować się w ślepą uliczkę.
Przejechał palcem do kolejnego punktu.
– Jesteśmy tu, na Hewen. A tutaj, w tej skalnej ścianie, ma być szczelina, długa na pół
mili, prowadząca na drugą stronę góry. Podobno jest wąska i dobrze ukryta między głazami.
Chcesz jej sam szukać? Myślę, że za cztery, góra pięć dni znajdziesz. Więc właściwie nie
jestem ci potrzebny, podpisz mi tylko dokument, że zrzekacie się przewodnictwa, i wracam
do Kehlorenu. Musimy pochować jednego z naszych, który zginął w sprawie niemającej nic
wspólnego z Verdanno.
Czarownik przyglądał mu się spokojnie, lekko przekrzywiając głowę.
– Czego właściwie chcesz?
– Czego się dowiedziałeś. – Porucznik wskazał na ciało.
– Niewiele. – Pomarszczona twarz skrzywiła się w dziwnym grymasie, a gest, z jakim
Has owinął się w swoją szatę, sprawił, że kościane fetysze zagrzechotały gwałtownie. – On
głodował tak bardzo, że prawie z tego głodu oszalał. Tuż przed śmiercią zjadł mały kawałek
psiego mięsa. Całymi dniami nie widział słońca, choć nie błądził w ciemnościach. Przez
większość czasu było mu gorąco, więc pił wodę, a woda miała dużo siarki i musiała
śmierdzieć gnijącymi jajami, czuć to w jego włosach i paznokciach. Pod paznokciami i w
zakamarkach ubrania ma czarny pył. I gdziekolwiek był, walczył i zabijał, czuć od niego odór
śmierci.
Kenneth pierwszy raz widział go tak poruszonego. Znikł gdzieś złośliwy, ironiczny
staruch, a – co porucznik odkrył, czując, jak jeżą mu się włosy i w ustach zbiera ślina –
pojawił się potężny plemienny szaman, zbierający właśnie Moc.
– Co się dzieje?
Mrowienie zmalało.
– Nic... nic. – Czarownik pokręcił głową. – Stare legendy i bajki. Nie wiem, gdzie
przebywał ani jak się stamtąd wydostał, ale gdyby tego nie zrobił, i tak w ciągu kilku dni
umarłby z wycieńczenia. Zadowolony? Zresztą – uśmiechnął się złośliwie – na temat tego
trupa nie ze mną powinieneś rozmawiać.
Kenneth przełknął odruchowe „a z kim?”, bo miał cholerną pewność, że w zamian
usłyszy tylko jakąś irytującą złośliwość.
– To wszystko?
– Właściwie tak. Jeszcze jedno, on... – starzec niespodziewanie zmiękł – nie poddał się
rozpaczy, nie płakał i nie błagał Losu o życie. Był dzielnym człowiekiem.
– Dobrze. Dacie radę odesłać go pod twierdzę? I czy znajdzie się u was jakieś pióro i
kawałek papieru? Powinienem napisać raport i wysłać razem z ciałem.
– Jesteśmy ludźmi cywilizowanymi. Znajdzie się nawet atrament. A o niego się nie
martw, nosze, czterech biegaczy, kilka zmian, za dwa dni będzie w domu.
– Dobrze. Więc chodź ze mną, obejrzysz tę szczelinę.
– Już ją znaleźliście?
– Jeszcze nie, ale ja umiem czytać mapę.
* * *
Szczelina jak szczelina. Skalna ściana, o którą opierała się grań, miała w tym miejscu
pewnie z pół mili wysokości, ale środkiem góry biegło pęknięcie. Zupełnie jakby olbrzym
próbował na niej jakość swojego topora. Dobrze ukryte pęknięcie gubiło się w skalnych
załomach i nierównościach i trzeba było sporo szczęścia, żeby je w ogóle znaleźć. Albo mieć
mapę.
Kenneth badał przejście w towarzystwie Hasa i And’ewersa. Za nimi na całej grani
wrzała praca. Wyznaczono trasę, tym razem szeroką na co najmniej cztery wozy, usuwano
kamienie i głazy, zasypywano pęknięcia w podłożu.
Potężny przywódca karawany bez wahania wszedł w głąb szczeliny. Rozłożył ramiona,
opierając dłonie o skałę.
– Wąsko.
– Mówiłem. – Kenneth zadarł głowę, bruzda rozszerzała się ku górze, na wysokości
jakichś dwudziestu stóp miała już dwa razy większą szerokość. – Gdyby wasze wozy
potrafiły latać, moglibyście przefrunąć górą. A tak pozostaje kucie. Ta skała jest dość miękka,
za dziesięć dni będziecie po drugiej stronie.
Has wydał z siebie dziwny odgłos, na poły prychnięcie, na poły chichot.
– Latać, powiadasz. No, poruczniku, trzeba ci przyznać, że masz tęgi łeb. I jeśli chcesz,
zobaczysz latające wozy.
I Kenneth zobaczył.
Najpierw Wozacy oczyścili dno przejścia, usuwając skalny gruz. W międzyczasie robili
ramy z drewnianych pni, dwa słupy pionowo, jeden łączący je na szczycie i dwa krzyżujące
się pośrodku. Zaczęli je montować od drugiego krańca przejścia. Stawiali taką ramę między
ścianami i przykrywali deskami, tworząc wysoki na dziesięć stóp pomost. W niektórych