Читаем Niebo ze stali полностью

natychmiast przykucnęli, ci z kuszami przytulili się do broni, ci, którzy mieli tarcze, skulili się

za nimi. Nie widział niczego podejrzanego w miejscu, które wskazywały psy.

Może poza krzakiem, właśnie przechylającym się na bok, i człowiekiem, który wyrósł z

ziemi.

– Nie strzelać!

Mężczyzna wynurzył się z zamaskowanego dołu niecałe trzydzieści jardów od nich. Był

niski, czarnowłosy, ubrany w skórzane portki, skórzaną bluzę i fantazyjną futrzaną czapkę.

Stanął, otrzepał się niedbale, było coś dziwnie uspokajającego w tym geście, i ruszył ku nim,

rozkładając szeroko puste ręce.

– Zachować czujność. – Kenneth ani myślał zaufać temu swojskiemu obrazkowi.

Jeśli czaił się tu jeden, mogła się czaić i setka.

– Zatrzymaj się – zażądał, gdy mężczyźnie zostało jeszcze kilka kroków do pierwszych

żołnierzy. Nieznajomy stanął, uniósł wyżej ręce i niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Ale

wyglądało na to, że przynajmniej rozumie meekh.

– Kim jesteś?

– Sawondeli Ong. Mówiący Ludzi Ziemi. – Miał dziwny akcent. Niski, gardłowy. – A wy

kim jesteście?

– Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt z Górskiej Straży.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

– Strasznie długie imię jak na tak młodego człowieka.

– Strasznie jesteś dowcipny jak na kogoś, do kogo mierzy tuzin kusz. Dobrze wiesz, co

oznacza mój stopień i cała reszta.

– Skąd ta pewność, poruczniku Kenneth-lyw-Darawyt z Górskiej Straży?

– Bo mówisz po meekhańsku, a to znaczy, że wiesz o świecie więcej niż przeciętna

bulwa, którą ktoś wyrwał z ziemi.

Mężczyzna uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– Racja, powinienem udawać, że nie rozumiem cię ani w ząb. Choć pewnie wtedy

byłbym martwy.

– Pewnie tak. Czego chcesz?

– Wiedzy. Kim jesteście już wiem, żołnierzami Cesarza, który siedzi na tronie tysiąc mil

stąd. Teraz chcę wiedzieć, po co tu przyszliście i kiedy odejdziecie.

– Bo kozy i owce denerwują się w kryjówkach? Każ wyjść reszcie, to porozmawiamy.

– Nie ma reszty. Jestem sam. Na razie.

Kenneth zastanowił się. Wiatr już trzykrotnie zmienił kierunek, a psy nadal wskazywały

tylko tego mężczyznę. Czyli prawdopodobnie mówił prawdę.

– Możesz podejść. Porozmawiamy.

Obcy minął ostrożnie żołnierzy i podszedł do porucznika. Dopiero teraz dało się

zauważyć, jaki jest niski. Kenneth był średniego wzrostu, ale przybysz sięgał mu ledwo

ramienia.

– Usiądźmy – zaproponował.

Teraz przynajmniej nie będzie musiał patrzeć na czubek głowy obcego.

Porucznik wsunął miecz do pochwy i zajęli miejsca wprost na ziemi. Chwilę mierzyli się

wzrokiem.

– Słyszeliśmy o żołnierzach Cesarza, ale rzadko widujemy ich tutaj. – Mężczyzna nie

spuszczał z niego spojrzenia. – Ostatnich jakieś pół roku temu. Najpierw szli na wschód,

wąwozem, po kilku dniach wracali. Nie pokazaliśmy się im.

– Więc czemu pokazałeś się teraz?

– Bo góry mówią o wielkich wydarzeniach. O kopytach stukających po skałach, skałach

nieznających takiego dotyku, o turkocie wozów w miejscach, które nigdy nie słyszały takiego

dźwięku. Góry są zaskoczone i pełne podziwu.

– A ludzie w nich mieszkający?

– Też. Choć niektórzy żałują, że nie jedzie tylko kilka wozów. Mogliby wtedy zabić ich

właścicieli i zabrać wszystkie bogactwa.

– Właściciele tych wozów są wojownikami i jadą na wojnę. Mogliby się ucieszyć z okazji

do ćwiczeń.

– Dlatego też wielu jest takich, którzy mówią, że skoro góry są pełne podziwu, to my nie

możemy być gorsi. Okażmy szacunek odwadze, oddajmy honor dzielności.

– To mądre słowa. Ale co za nimi stoi?

Czarne oczy uśmiechnęły się nieznacznie.

– Szybkie słowa, celne pytanie. Zupełnie jakbyś był wojownikiem walczącym na miecze.

Chcecie przejść przez dolinę i dalej, wąwozem, aż na Przechodni Wierch – albo Orlą Grań,

jak wy nazywacie to miejsce – żeby znaleźć drogę przez ścianę Fenroys i wyjść wprost na

Demoni Róg.

– Demoni Róg?

– Tam, gdzie zaczyna się wielka równina. Gdzie ziemia jest płaska jak powierzchnia

wody w misce.

– Tak. Tam zmierzamy.

– No to mam propozycję.


* * *


– Przepuszczą nas bez walki, ale chcą wykupu za prawo przejścia.

Narada odbywała się w wozie, bo na zewnątrz właśnie się rozpadało. Pierwszy wiosenny

deszcz, odkąd wyruszyli z doliny Amersen. Kenneth uznał, że i tak mieli szczęście, o tej

porze roku nawet śnieżyca by go nie zaskoczyła.

Siedzieli przy stole: Emn’klewes Wergoreth, krępy Boutanu obozu New’harr,

Awe’aweroh Mantoru z tym swoim wyglądem zagłodzonego charta i Andewers. Has i jego

siostra nie przybyli. Cała trójka wpatrywała się w porucznika, na zmianę marszcząc brwi i

zaciskając usta. Najwyraźniej słowo „wykup” było im nie w smak.

– Wykup. – Pierwszy odezwał się Awe’aweroh, dowódca rydwanów, potwierdzając

podejrzenia Kennetha co do swojego wybuchowego charakteru. – Mamy się wykupywać

bandzie dzikusów mieszkających w jaskiniach? Ilu ich jest? Dwustu? Trzystu? Próbują tylko

wyłudzić od nas trochę rzeczy, nic więcej. A jak damy im ten wykup, uznają nas za słabych i

za dzień czy dwa zażądają kolejnego.

Перейти на страницу:

Похожие книги