Читаем Niebo ze stali полностью

środku tęsknię za tym jak za pierwszym oddechem. Więc przyszedłem podziękować.

Kenneth chrząknął.

– Nie lepiej poczekać, aż będziemy na miejscu?

And’ewers uśmiechnął się niespodziewanie łagodnie.

– Nie. Wtedy może być trudniej. I jeszcze jedno, tu gdzie stoicie, zacznie się rampa, po

której wozy będą wjeżdżać na górę, więc gdybyście mogli...

– Już się usuwamy.

– Dobrze. Odesłaliśmy ciało waszego żołnierza razem z pismem do twierdzy. Dotrze tam

pewnie jutro wieczorem.

– Dziękuję.


* * *


Przejście przez górę prowadziło na krawędź łagodnej doliny, którą musieli przebyć, by

wąwozem między dwoma szczytami wydostać się na kolejną grań. Czerwone Szóstki

zostawiły za sobą przesączającą się przez szczelinę karawanę i wyszły dobre dwie mile w

przód. Z Kennethem szedł cały oddział, Wozacy nie mogli tu zabłądzić.

Dolina była szeroka na dobre trzy mile, potem jeszcze mila wąwozem, gdzie trzeba

będzie pousuwać trochę kamieni i głazów, i kolejna grań, tym razem wąska i ostra jak

brzytwa. Ta grań go niepokoiła, bo na mapie oznaczono ją jako wyjątkowo niebezpieczną, ale

bardziej martwił się wąwozem i okolicznymi mieszkańcami.

To, że ktoś tu w ogóle przebywa, odkryli nocą, gdy stali u wylotu ze szczeliny i

obserwowali światełka zapalające się po przeciwnej stronie doliny. Naliczyli osiem,

wszystkie w pobliżu wejścia do wąwozu, co sugerowało, że mogą ich tam czekać kłopoty. W

takim miejscu nawet nieliczna grupka napastników mogłaby zatrzymać – albo przynajmniej

poważnie opóźnić – pochód Verdanno.

Porucznik nie sądził, by byli to zbóje. Rabusie są trochę jak terytorialne zwierzęta: żeby

przeżyć, muszą się trzymać miejsc, które zapewniają im egzystencję, okolic wiosek, szlaków

handlowych, nawet miast. Każdy herszt, który poprowadziłby swoją bandę tak daleko od

kupców i chłopów, w miejsce, gdzie w promieniu dwudziestu mil nie ma żadnej osady,

szybko przestałby być hersztem. Nie, właścicielami ognisk byli najpewniej jacyś „tutejsi”.

„Tutejsi” byli stałym elementem każdych gór. Zapomniane przez bogów i poborców

podatkowych doliny, niedostępne płaskowyże, dzikie lasy, oprócz miejscowej fauny

obradzały także ludźmi. Ludźmi, którzy czasem nie wiedzieli nawet, co to Imperium

Meekhańskie, którzy nieraz latami nie utrzymywali kontaktów ze światem zewnętrznym,

mówili dziwnymi narzeczami, a nawet zupełnie obcymi językami. W miarę jak Imperium

umacniało władzę na pograniczu, „tutejsi” albo usuwali się w cień, albo asymilowali, lecz

wschodni kraniec Olekadów uchodził za tereny dziksze niż Wielki Grzbiet na północy. Nie

było tu nic, co przyciągałoby osadników, więc grupy półdzikich górali miały się całkiem

nieźle.

Niekiedy „tutejsi” byli potomkami plemion i ludów mieszkających na tych terenach w

czasach, zanim jeszcze powstał Stary Meekhan, kiedy indziej powstawali z band

uciekinierów, którzy szukali własnego miejsca na ziemi. Zawsze jednak pozostawali niechętni

i nieufni w stosunku do obcych, hołdowali własnym zwyczajom, a bywało, że bezlitośnie

zabijali każdego intruza, który wkroczył na ich teren. Kenneth nie wątpił, że jeśli trzeba,

Wozacy otworzą sobie drogę siłą, ale prowadzenie karawany wąskim szlakiem z groźbą

conocnych ataków grupek desperatów było ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę. Dlatego

zabrał całą kompanię – i sporo prezentów. Kilka worków z ostrzami siekier, nożami,

kawałkami kolorowych materiałów i szklanymi ozdóbkami. Liczył na połączoną siłę

niewypowiedzianej groźby i całkiem realnego przekupstwa. Oczywiście pod warunkiem, że

miejscowi w ogóle raczą się pokazać.

Dolinę porastała tylko trawa i wątłe krzaczki. Vełergorf pierwszy wskazał wydeptane

ślady i kopczyki bobków. Owce i kozy, kolejne potwierdzenie, że w okolicy mieszkali ludzie,

i jednocześnie znak, że ludzie ci schowali się na widok żołnierzy. Kenneth rozejrzał się,

teoretycznie w tym miejscu trudno byłoby się ukryć, płaski teren i rachityczne krzaki to nie

jest idealne miejsce na zasadzkę. Ale gdyby miał całą noc, zamaskowałby tu pełny pułk.

Dookoła było cholernie cicho.

– Psy na przód i na boki – rzucił krótko. – Broń do ręki.

Ludzie i tak trzymali dłonie na rękojeściach mieczy, szabel i na trzonkach toporów, ale

różnica między człowiekiem trzymającym dłoń na rękojeści a trzymającym miecz w ręce jest

czasem taka sama, jak między martwym a takim, którego nikt nie ośmieli się zaatakować.

Podobnie sprawa ma się z napiętą kuszą, bełt leżący w rowku bardzo skutecznie przekonuje

napastnika, by zrezygnował z ataku.

Kenneth rozejrzał się, obserwując psy. Teraz to one były oczami, uszami i nosami

kompanii. Dopóki nic nie wykryją...

Najpierw jeden, a potem pozostałe zwierzęta zatrzymały się, warcząc głucho. Żołnierze

Перейти на страницу:

Похожие книги