Читаем Niebo ze stali полностью

dostrzegą nawet zadów własnych koni. To nie Stepy, gdzie możesz przejechać nawet kilka

mil na ślepo. W górach jeden zły krok i lecisz w dół.

Zamilkł, popatrzył po ciemnych twarzach. Nic. Równie dobrze mógł gadać do

rzeźbionych w drewnie masek.

– Dlatego powtórzę to, co powiedział Człowiek Ziemi. Góry wam sprzyjają. Podoba im

się determinacja, z jaką idziecie naprzód. Nikt nigdy tego nie próbował, więc są wyjątkowo

łaskawe dla waszej odwagi. Ale nie okazujcie im lekceważenia.

And’ewers wstał, wyciągnął z szafki na burcie gąsiorek i kilka kubków, nalał, rozsunął

naczynia po blacie.

– Rozgadałeś się, poruczniku. Powiedziałeś przez ostatnią chwilę więcej niż od początku

wędrówki. – Podniósł kubek. – Wypijmy za to.

Kenneth pociągnął, uniósł brwi. Gorzałka, mocna, o posmaku piołunu i dymu.

– Dobre. Wasze?

– Tak. Nasze. Co tak naprawdę chcesz nam powiedzieć?

Porucznik uniósł kubek do ust i przez chwilę delektował się aromatem napitku. Myślał.

Verdanno nie poganiali go, patrzyli, Boutanu z czymś na kształt uprzejmego zaciekawienia,

Awe’aweroh z wyraźną niecierpliwością, And’ewers spokojnie, jakby już znał odpowiedź.

– Wszystko idzie za gładko – Kenneth ubrał wreszcie swój niepokój w słowa. – Za

szybko i za równo. Zanim się pojawiliście, góry wrzały, ginęli ludzie, strażnicy, chłopi, kupcy

i wszyscy łączyli to z wami, z waszym przybyciem. Każdy w Kehlorenie sądził, że te

zabójstwa i plotki mają podburzyć miejscowych przeciw wam, żeby w Olekadach wybuchły

zamieszki. Spodziewałem się, że podczas wędrówki będziemy musieli się przebijać przez

bandy rozjuszonego chłopstwa albo ci tajemniczy zabójcy uderzą na was, by i wozacka krew

spłynęła po kamieniach. A tu nic, nawet góry zdają się nam sprzyjać, żadnych burz, osuwisk,

lawin, a każdą przeszkodę pokonujecie z marszu. Za dobrze idzie... I chyba to mnie martwi.

– Lubisz, jak ktoś łamie sobie kości?

– Jak idzie sto tysięcy ludzi, ktoś powinien. Zwłaszcza w górach. Dlatego radzę, żebyście

posłuchali mojej sugestii. Rozładujcie wozy, odciążcie je, zachowajcie ostrożność.

Zwolnijcie. Dwa, trzy dni opóźnienia to lepsze niż strata setek wozów i ludzi.

Patrzyli na niego w milczeniu, beznamiętnie. Chyba użył słowa, którego nie chcieli

usłyszeć. Opóźnienie.

Wreszcie And’ewers chrząknął, ponownie napełnił kubki.

– Zostawmy wszystko tak, jak jest – rzucił pojednawczym tonem. – Wy szukacie drogi,

my wędrujemy tak szybko, jak się da.

Kenneth wypił jednym haustem, stuknął naczyniem o blat i bez słowa wyszedł.

Wyglądało na to, że Verdanno niczego nie zrozumieli.


* * *


To, czego najbardziej się obawiał, zdarzyło się dwa dni później. Być może przyczyna

tkwiła w tym, o czym wspominał And’ewers, w poczuciu, że zbliżają się do domu, w

ekscytacji, rozluźnieniu, chęci przyspieszenia.

Orla Grań nie nosiła takiej nazwy tylko dlatego, że patrząc z boku, przypominała skrzydła

zrywającego się do lotu orła. Była też wąska jak obrys tych skrzydeł. Przez cały dzień i całą

noc Wozacy pod nadzorem budowniczego przygotowywali ją do przejazdu, usuwano

kamienie, zasypywano szczeliny, tam, gdzie kąt nachylenia uniemożliwiał przejazd, z

większych głazów, ubitej ziemi i belek usypano coś w rodzaju rampy wyrównującej drogę.

Wiatry i deszcze z pewnością rozmyją ją w ciągu kilku miesięcy, ale na razie powinna

wystarczyć.

Rankiem drugiego dnia po przebyciu wąwozu pierwsze wozy wyjechały na Orlą Grań.

Kenneth przyłapał się na tym, że obserwując przechylone lekko w lewo pojazdy, mozolnie

pokonujące kolejne jardy, zaciska pięści i szczęki. Do przebycia była niecała mila, najpierw w

dół, w skalne siodło, potem pod górę, następnie łagodny zjazd na halę, prowadzącą wprost do

ostatniej przeszkody. Drogę przystosowano dla wozów najlepiej, jak się dało w tak krótkim

czasie, i nie sądził, by nawet imperialny korpus inżynieryjny mógł się spisać lepiej. A mimo

to czuł, jak niepokój wzbiera mu w piersi i tłucze się pod czaszką. Zresztą nie tylko jemu.

„One wezmą, co ich”, powiedział w czasie wczorajszej narady Velergorf i nie było w tym

żadnej skargi ani pretensji, choć dziesiętnik, podobnie jak większość górali, traktował góry

jak żywą istotę. Potężną, czasem wrogą, lecz wrogością pozbawioną złośliwości czy perfidii.

Góry po prostu nie wybaczały błędów, domagały się szacunku okazywanego każdym

oddechem i myślą, a najmniejszy ślad lekceważenia karały śmiercią. I nie chodziło o jakąś

mściwość obrażonego bóstwa, bo niedźwiedź, który walnie łapą natrętną muchę, nie jest

mściwy. Jest po prostu niedźwiedziem.

Można mieć szczęście, ale nie można tego szczęścia nadużywać, góry zaś nie robią

wyjątków dla nikogo. Żaden Nieśmiertelny nigdy nie przyjął tytułu Pana czy Pani Gór. Ani

Setren, ani Anday’ya, ani Dress, ani nikt z ich rodzeństwa. Kapłani mieli wiele pokrętnych

Перейти на страницу:

Похожие книги