wyjaśnień na ten fenomen, lecz dla górali sprawa była jasna. Góry są zbyt dumne i nawet
bogowie nie próbują tej dumie rzucić wyzwania.
Czasem tylko robią to głupi ludzie.
Wozy pokonywały grań sprawnie, jeden za drugim, zachowując niewiele większe odstępy
niż na reszcie szlaku. Verdanno się spieszyli. Siodło przebyły już dwie setki pojazdów i
Kenneth, obserwujący kolumnę z drugiego krańca grani, wyraźnie zobaczył chwilę, która
zrodziła nieszczęście. Być może And’ewers stwierdził, że na sprawdzonej trasie mogą
narzucić większe tempo, a może po prostu woźnice, mający za sobą półtora dnia czekania,
uznali, że trzeba przyspieszyć, przecież już tylko kilka mil dzieliło ich od wyżyny, w każdym
razie nagle na przejściu znalazło się więcej wozów. Odległości między nimi zmniejszyły się
poza granicę rozsądku i wtedy Velergorf, stojący od dłuższego czasu obok porucznika,
sapnął, zmarszczył brwi i rzucił jedno słowo:
– Idzie!
Szedł. Podmuch zebrał się w gardzieli doliny po prawej stronie grani, jeden z tych
wiatrów, które wyznawcy Dress nazywali Oddechem Bogini. Dolina miała dobre cztery mile
długości i w dalszym krańcu, szerokim na co najmniej dwie mile, zamykała ją łagodna hala. I
przez tę halę przelała się, roztrącając poranne mgły, kładąc trawy i gnąc porastające krzaki,
fala powietrza. Być może był to wiatr, który narodził się setki mil stąd i wpadając w Olekady,
gnając między skalnymi ścianami, rozpędzał się coraz bardziej i bardziej. Dolina zwężała się
wyraźnie i wicher z każdym jardem nabierał mocy, w połowie drogi już nie kładł krzaków i
traw, nie głaskał ich, lecz żelazną pięścią wciskał w glebę, oporne wyrywał i unosił, pchał
przed sobą ścianę mgieł.
Kenneth poderwał się, dopadł najbliższego wozu.
– Szybciej! – ryknął.
Młody Verdanno spojrzał na niego nierozumiejącym wzrokiem, porucznik machnięciem
ręki wskazał zbliżającą się bestię. Wozak stracił kilka chwil na gapienie się w głąb doliny, a
Kenneth już pędził wzdłuż kolumny, razem z resztą żołnierzy.
– Szybciej! Szybciej! W bok! Zjeżdżajcie w bok!
Ci, którzy zdążą się schronić za grzbietem grani, będą mieli jakąś szansę. Porucznik rzucił
okiem w lewo, ściana wichru była już w połowie doliny, mieli tylko czterdzieści, może
pięćdziesiąt uderzeń serca, nim do nich dotrze.
Na drugim krańcu grani, przy wyjściu z wąwozu, zagrały rogi, wozy zaczęły stawać i
cofać się w zbawczą gardziel, te znajdujące się nieco dalej skręcały w bok i zjeżdżały z
wytyczonej trasy, kilka zakolebało się groźnie, dwa przewróciły, roztrzaskując, ich woźnice w
ostatniej chwili zeskoczyli z kozłów i już byli przy koniach, już cięli nożami uprzęże, byle
uwolnić zwierzęta i odprowadzić je w bezpieczne miejsce.
Ale środek grani – to wąskie siodło ze stromym podjazdem – nie miał szans. Usypana tam
rampa była zbyt wysoka, by zjechać, za wąska, by zawrócić, a żaden koń nie cofnie się pod
górkę, zaprzężony do wyładowanego wozu. Jeden z woźniców, prowadzący grupę, która
minęła właśnie obniżenie, spanikował, zamiast zablokować hamulce, wyskoczyć i odciąć
zwierzęta, próbował przyspieszyć. Machnął lejcami, krzyknął, konie pochyliły karki i
szarpnęły, jak je tego nauczono. Przez dwa uderzenia serca zwierzęta tkwiły tak, zbite w
jedną masę, a każdy mięsień rysował im się pod skórą, i nagle coś trzasnęło głucho, dźwięk
przebił się nawet przez narastający ryk wichru, i zaprzęg oddzielił się od wozu.
Przez chwilę, mrugnięcie oka, nie dłużej, wyładowany pakami pojazd stał w miejscu, po
czym potoczył się w tył. Uderzył konie zaprzęgu za nim, kwik ranionych zwierząt rozdarł
powietrze, teraz już dwa wozy – razem z wierzgającymi i walczącymi o życie zwierzętami –
staczały się wzdłuż grani. Wpadły na trzeci, splątały z nim, jeszcze przyspieszyły, i nagle
całość zamieniła się w wielki, rozwrzeszczany i rżący twór, staczający się wzdłuż grani i
pożerający kolejne ofiary. Najdziwniejsze było to, że przez te kilka chwil, zanim wszystkie
wozy znalazły się w obniżeniu siodła, kłębowisko z jakąś niepojętą, demoniczną determinacją
trzymało się drogi. A gdy wreszcie utkwiło na dole – dobry tuzin wozów zamienionych w
potrzaskany stos desek, osi, kół i okrwawionych ciał – nadszedł Oddech Bogini.
Wicher zbierał siły w drodze przez całą dolinę, a gdy dotarł do grani, musiał pędzić dwa,
a może i trzy razy szybciej niż cwałujący koń i niósł ze sobą wszystko, co zagarnął po drodze,
kamienie, żwir, trawę, wyszarpnięte z ziemi krzewy. Na oczach Kennetha jeden z Wozaków
został uderzony w głowę odłamkiem wielkości małego jabłka, tylko przewrócił oczami i
osunął się na koźle. Porucznik i jeszcze jeden z żołnierzy dopadli koni, złapali za wędzidła i
szarpiąc brutalnie, odprowadzili zaprzęg niżej, za grzbiet grani. Wóz kołysał się i skrzypiał,
szarpany podmuchem, mimo że skały osłaniały go już przed wiatrem, dopiero jakieś sto