Читаем Niebo ze stali полностью

– Nie, panie poruczniku. Tak, panie poruczniku. To znaczy poradzimy sobie, panie

poruczniku.

– No to do roboty. Varhenn! Poślij kogoś po And’ewersa i Hasa. I niech Andan zbiera się

tutaj.

– Już posłałem, panie poruczniku.

– Dobra. Chwila na odpoczynek.

Chwila ta trwała, dopóki nie wróciła dziesiątka Cerwesa. Raport był krótki – dalej

szczelina się rozszerza, nawet do ośmiu stóp, choć jej dno rzadko jest równe. Całość lekko

zakręca i dlatego nie widać nic na przestrzał, wylot znajduje się kilkaset jardów od ostrogi.

Wyżyna nie ma końca. Kenneth przyjął salut i odesłał Szóstą na bok. Teraz czekali.

And’ewers przyjechał rydwanem. Kenneth pierwszy raz widział bojowy pojazd Verdanno

z bliska. Szeroko rozstawione koła, burty z gęsto splecionej wikliny, elastyczna podłoga z

pasów suszonej skóry. I dwa konie, długonogie i szerokopierśne. Konie przeznaczone do

pościgów i szybkich manewrów. Burty osłaniały woźnicę i jego towarzysza aż do pasa, a dla

dodatkowej osłony można było na nich powiesić tarcze, lecz mimo to całość sprawiała

wrażenie lekkości i zwrotności. Być może najbardziej podkreślały to koła, wysokie na ponad

cztery stopy, za to z ośmioma szprychami nie grubszymi niż cal. Aż dziwne, że nie rozleciały

się pod ciężarem kowala i jego towarzysza.

And’ewers bezbłędnie wyłowił kilka spojrzeń.

– Nigdy nie widzieliście rydwanu?

– Nie z tak bliska. – Velergorf wyglądał na zafascynowanego. – Gdzie je chowaliście?

– Każdy można rozebrać i załadować na wóz. Całość waży nie więcej niż sto pięćdziesiąt

funtów.

– No myślę. Używacie czarów, żeby ta zabawka się nie rozpadła?

– He, he. – Has wyłonił się zza pleców And’ewersa. – Dobre. Utrzymają trzech ludzi w

pełnym uzbrojeniu, pędząc cwałem przez step. Mieliśmy mnóstwo czasu, żeby je

udoskonalić. Gdzie ta szczelina?

– Tu. – Kenneth wskazał miejsce za swoimi plecami. – Jest gorzej, niż myślałem.

Oględziny dziury w skałach trwały chwilę. Porucznik stwierdził z pewną ulgą, że ani

kowal, ani czarownik nie wyglądali na rozczarowanych.

– Wysłałem dziesiątkę, by sprawdziła, czy nic więcej nie blokuje drogi. Trzeba usunąć

ten śnieg i kuć. Jeśli Czarny się zgodzi, możemy ściągnąć doświadczonych budowniczych,

specjalistów od tuneli...

Przerwał, widząc na twarzy Hasa coś dziwnego. Czarownik miał zamknięte oczy,

oddychał głęboko, pełną piersią wciągając hausty powietrza. Prawą rękę wyciągnął przed

siebie, a jego palce wykonywały powolny taniec, jakby pieściły niewidzialny klejnot.

Odezwał się nagle, ochrypłym szeptem w języku Wozaków, postąpił krok naprzód, po chwili

kolejny i wszedł do szczeliny.

Kenneth zrobił ruch, jakby chciał za nim pójść, ale potężne ramię zablokowało mu drogę.

– Nie. – Kowal patrzył na porucznika spokojnie, bez złości. – Niech będzie przez chwilę

sam. Czekał na to bardzo długo.

Porucznik też to poczuł, delikatny podmuch, nie tak zimny, jak się można było

spodziewać, z wyraźnym zapachem rozmarzającej ziemi.

– Wiatr ze wschodu. – And’ewers zapatrzył się w głąb pęknięcia. – Zbierający zapachy

znad wrzosowisk Loa’hey, pędzący przez Równinę Psów, łowiący wilgoć na brzegach

Białych Jezior i Berweny. Nigdzie więcej na świecie wiatr nie ma takiego zapachu. On nie

czuł go od wielu lat.

– Ty też nie. – Kenneth cofnął się nieco.

– To prawda. Ale moją domeną jest ogień i żelazo, a jego powietrze i woda. Jego to

bardziej łapie za serce.

Porucznik obrócił się i skinął na dziesiętników.

– Rozbijemy obóz tam. – Wskazał żołnierzom teren kilkadziesiąt jardów od szczeliny. –

A oni niech w spokoju badają przejście.

Kompania ruszyła we wskazanym kierunku.

– Nie musicie się spieszyć.

– Wiem. – Kowal spojrzał na skały, spomiędzy których dochodził głos Hasa. – Dziękuję.

– Nie ma za co. Szósta Kompania zawsze do usług. – Kenneth podążył za swoimi ludźmi.

– Rozpalcie ze dwa ogniska, zostajemy tu na jakiś czas.

Uśmiechnął się pod nosem. Udało im się, doprowadzili Verdanno w miejsce, w którym ci

mogli poczuć wiatr ze swojej ojczyzny. W takiej chwili nawet gulasz z suszonej wołowiny

będzie nieźle smakował.


* * *


Skała jęczała głucho, dudniła i drżała. I to drżała tak, że nawet siedząc kilkadziesiąt

jardów od szczeliny, czuli to w kościach. Orne i Has przypuścili zdecydowany szturm na

kamień, a wspierająca ich grupa pomniejszych czarowników i czarownic okazała się

liczniejsza, niż Kenneth mógł przypuszczać. Przynajmniej kilkunastu ludzi ubranych czasem

tak ekstrawagancko, jak Has, a czasem zwyczajnie, kręciło się w pobliżu wejścia do

szczeliny, a zbliżając się do nich, Kenneth zawsze czuł na języku żelazisty posmak i włosy

jeżyły mu się na całym ciele. Czarownicy Verdanno korzystali z Mocy w sposób może nie tak

widowiskowy, jak się spodziewał, ale bardzo intensywny.

I skuteczny. Do południa wejście miało już dobre osiemnaście stóp szerokości, jęczało i

Перейти на страницу:

Похожие книги