buchało parą, a wozy wywożące z wnętrza skalny gruz ledwo nadążały z pracą.
Powietrze i woda. Tak powiedział And’ewers. Powietrze i woda miały być domeną Hasa i
czarownik wykorzystywał je do miażdżenia i kruszenia skał z jakąś ponurą, bezwzględną
zaciętością. Nie poszedł, jak Kenneth się tego spodziewał, na drugą stronę góry, by spojrzeć
na wyżynę, odmówił swojemu pragnieniu, jakby chciał je wykorzystać jako siłę napędową do
walki z kamieniem. Potem zaczął poszerzać przejście. I trzeba przyznać, że robił to w sposób,
który mógł wzbudzić podziw każdego meekhańskiego czarodzieja.
Porucznik tylko raz podszedł popatrzeć, jak Has pracuje. Czarownik uwalniał Moc, topiąc
śnieg i lód zalegający w przejściu, ale nie pozwalał wodzie uciec, wypłynąć na zewnątrz,
tylko zmuszał ją do wędrówki po skalnych ścianach, do wspinania się na skały, wsiąkania w
szczeliny i niewidoczne gołym okiem pęknięcia, do penetrowania kamienia. W sumie były to
proste sztuczki, które każdy czarodziej korzystający z aspektów związanych z wodą mógł
wykonać. Ale potem Has stanął na palcach, rozłożył szeroko ręce i nagle wykonał gest, jakby
próbował klasnąć albo łapał nadlatujący pocisk. Dłonie zatrzymał jakiś cal od siebie, ale
między skałami rozległ się głuchy dźwięk, a Kenneth miał wrażenie, że ktoś wykręca mu
żołądek.
I nagle skalne ściany zazgrzytały, zadudniły głucho i zaczęły się pokrywać warstwą
szronu. Lodowy jęzor sięgał stóp czarownika i pełzł na boki i w górę jak malowane na szybie
mroźne kwiaty, tylko sto, tysiąc razy szybciej. W niektórych miejscach grubiał, pęczniał
zmrożonymi zrębami, dziwacznymi, przestrzennymi naroślami, w innych ściekał w dół
stalaktytami. I cały czas towarzyszyły mu jęki i trzaski pękających kamieni.
Has stał bez ruchu, a skały wokół niego pokrywały się szronem, wreszcie zrobił wydech,
opadł na pięty i opuścił ręce. Potem odwrócił się i spojrzał na porucznika.
– Uff, dawno – zachrypiał – dawno nie czułem czegoś takiego. Takiej Mocy... na
Wschodzie, na Stepach, lepiej było uważać na waszych tropicieli nieprawomyślnych
czarowników, na Łowczych Laal, wszędzie węszących za Pomiotnikami. Prawie
zapomniałem, jak to jest.
Mówił powoli, z wyraźnie ściśniętym gardłem, ale w oczach tańczyła mu dzika,
nieposkromiona radość. Kenneth mimo woli uśmiechnął się szczerze.
– Ktoś jest winien moim ludziom pranie – wskazał na lodowe rzeźby. – Nie musieliśmy
wtedy taplać się w błocie.
– Od odrobiny błota jeszcze nikt nie umarł. – Z ust czarownika buchała para. – Dobrze
jest zawczasu ocenić, z kim się idzie na szlak.
– Racja. – Porucznik pokiwał głową i zmienił temat. – Plemienne duchy? Czy dzikie? Ale
dzikich nie utrzymałbyś tyle lat z dala od rodzimych ziem, mam rację?
Uniesienie brwi, kpiący grymas, ironiczne skrzywienie warg, wszystko to, co Kenneth
widział już w wykonaniu Hasa dziesiątki razy.
– No, no. Ktoś tu przeszedł szkolenie u Szczurów? Albo w jakiejś świątyni?
– Albo służył w położonej najbardziej na północ prowincji, tuż obok ziem aherów, a ich
szamani wiążą z sobą duchy poprzez krew i ból. Umiem rozpoznawać takie rzeczy. To –
Kenneth wskazał na szron – to nie tylko czyste aspekty.
– Skąd wiesz?
– Bo niektóre z tych lodowych rzeźb, które widać, przybrały kształty zwierząt i roślin.
Has obejrzał się gwałtownie przez ramię.
– He, he. Draniu, prawie mnie nabrałeś.
– Prawie? Omal nie skręciłeś sobie karku. Ale to nie tylko czyste aspekty?
– A po co ci ta wiedza? Jeśli za kilka miesięcy staniesz przed sądem, żeby zeznawać w
sprawie naszej ucieczki, będziesz musiał kłamać albo przyznać, że widząc działanie
nieaspektowanej magii, nie interweniowałeś, a jako oficer Górskiej Straży pewnie masz taki
obowiązek. Naprawdę chcesz, żeby jakiś wojskowy włazidup próbował cię za to wysłać do
lochu?
Kenneth otworzył usta i zaraz je zamknął. O tym nie pomyślał. Jeśli Imperium będzie
chciało zachować pozory, że wtargnięcie Wozaków na Wyżynę Lytherańską odbyło się bez
zgody Cesarza, to na pewno oficer dowodzący oddziałem towarzyszącym Verdanno w górach
stanie przed sądem. Jako świadek lub podejrzany. Nagle dotarło do niego, dlaczego Czarny
przydzielił tę misję oddziałowi spoza Olekadów. Jego Bękarty zostaną z czystym kontem.
W sumie, dlaczego nie? Gdy będzie po wszystkim, Czerwone Szóstki wrócą do Belenden
i na wschodniej granicy nie zostanie nikt, kogo można by oskarżać. Rozwiązanie dobre dla
każdego.
– Nie – stwierdził więc. – Nie chcę wiedzieć. Właściwie to nic nie widziałem. Co teraz?
– Teraz ocieplimy nieco atmosferę. – Has wyszczerzył się kpiąco i odwrócił ku
szczelinie. – Lepiej się trochę cofnijmy.
Sięgnął po Moc. I nie miało znaczenia, czy korzysta z aspektów, czy ujarzmia ją, jak to
robili plemienni czarownicy i szamani, uciekając się do pomocy duchów, stworów zza Mroku
czy innych, nienazwanych bytów. Najważniejsze, że czynił to skutecznie. Kenneth znów