jardów dalej znaleźli się we w miarę bezpiecznym miejscu, gdzie skupiło się kilkadziesiąt
pojazdów, które miały szczęście.
Te, które szczęścia nie miały, przyjęły na siebie całą siłę wichury.
Główny impet Oddechu Bogini trafił w obniżenie grani, w zakrwawione, wypełnione
plątaniną wozów i ciał siodło. Kenneth obejrzał się, słysząc ryk wiatru, i od razu wiedział, że
nie zapomni tego widoku do końca życia. Wicher przelał, przewalił się nad zatorem, ale
większa część jego siły naparła na kłębowisko, jakby sama obecność czegokolwiek na grani
prowokowała wiatr do pokazania swojej mocy. To było tak, jakby woda przerywała tamę,
całość przez chwilę walczyła, trzeszczała i drgała, rozpędzone powietrze szarpało wszystkim,
zagłuszając nawet rżenie koni, a potem jeden z wozów poruszył się i przesunął, załopotał
okrywającym jego ładunek płótnem, zgubił kilka pak i z dźwiękiem pękającego drewna, który
przebił się przez ryk powietrza, oderwał od reszty i uniósł.
Nagle zator, ten nieszczęsny tuzin wozów, ruszył, jak pchany ręką olbrzyma, pękł na
kawałki, rozsypał się po zawietrznej stronie grani, ciężkie pojazdy turlały się w dół zbocza jak
zabawki, gubiąc burty, skrzynie i beczki, ciągnąc za sobą okrwawione, zmasakrowane ciała
koni i ludzi, a wiatr gonił za nimi i pchał po skale albo podrywał w powietrze, unosił, okręcał,
bawił się, by po chwili, niczym znudzone dziecko, cisnąć o ziemię i rzucić się na następną
ofiarę. Jakieś dwieście jardów za siodłem grań urywała się nagle, pędziła na dno
ćwierćmilowej przepaści i wydawało się, jakby wicher konsekwentnie, jeden po drugim,
strącał tamtędy wszystkie wozy, ciała, martwe i żywe, ludzi i konie, jakby gigantyczna miotła
zmiatała, czyściła szczyt grani.
A potem, gdy ostatni fragment zatoru znikł już w dole, wiatr nagle ucichł. Ot tak, w trzy
uderzenia serca było po wszystkim.
Cisza rozlała się po skałach i przez dłuższą chwilę nikt nie wydał z siebie żadnego
dźwięku. Góry pokazały, że należy im się szacunek, szacunek bezwzględny, niepodlegający
dyskusjom, taki, który okazuje się potędze, jakiej nawet bogowie nie potrafią okiełznać.
* * *
Szczelinę znaleźli po całym dniu poszukiwań, kiedy Kenneth zaczął już pod nosem
przeklinać, na czym świat stoi. Odszukali ją tylko dzięki pomysłowi Fenlo Nura. Wskazówka
na mapie, brzmiąca „sto kroków na lewo od kępy kosodrzewiny”, okazała się po prostu
śmieszna. Być może pół roku wcześniej przy tej ścianie skalnej znajdowała się tylko jedna
kępa kosodrzewiny, ale teraz rosło jej wszędzie pełno. Cała okolica była w wyjątkowo
wiosennym nastroju i roślinność wprost eksplodowała wszędzie, gdzie się dało. Zwłaszcza
tych cholernych iglastych krzewów pieniło się tu mnóstwo.
Na szczęście nie było potrzeby, aby się spieszyć. Karawana zwolniła.
Kenneth musiał przyznać, że zaimponowała mu reakcja And’ewersa. Kowal był
obozu New’harr, dowodził karawaną w czasie całej drogi i to na nim spoczywała
odpowiedzialność za każdy wóz. Porucznik znał ludzi, i to nie tylko w armii, których reakcją
na jakiekolwiek kłopoty było natychmiastowe znajdowanie winnych. And’ewers po wypadku
wyszedł na grań, ocenił straty i spokojnie zapytał, jak mogą uniknąć tego w przyszłości. Ani
przez chwilę nie pokazał, że uważa swoich przewodników za odpowiedzialnych za to
nieszczęście. To on dowodził, więc to on był odpowiedzialny.
I przychylił się do wszystkich sugestii strażników. Najniebezpieczniejszym fragmentem
drogi było obniżenie grani, to przeklęte siodło, z którego nie dało się uciec. Wozy
pokonywały je teraz w grupkach po dziesięć, szybko, jeden za drugim, na wpół rozładowane,
a część ich ładunku przenosili na barkach ludzie. Do niektórych pojazdów zaprzęgano
dodatkową parę koni, a następna dziesiątka zjeżdżała w dół, dopiero gdy poprzednia znalazła
się w bezpiecznym miejscu. Gdyby zauważono kolejny podmuch, powożący mieli po prostu
zostawić wozy, zablokować hamulce, odciąć konie i uciec. Jeśli góry zechcą kolejnej ofiary,
nie dostaną ciał ani krwi.
W ten sposób Verdanno stracą dwa razy więcej czasu na przebycie grani, ale jest szansa,
że nikt już nie zginie. Poza tym mogli sobie na to pozwolić, Has w ostatniej rozmowie
stwierdził, że cały szlak jest tak zapchany ludźmi, końmi i wozami, że można by przesłać list
do Kehlorenu, podając go sobie z rąk do rąk. Poza tym, jak sam powiedział, cały czas
ulepszano trasę, poszerzano przesieki, wycięte drzewa układano na co bardziej rozmiękłych
terenach, zwłaszcza na halach, gdzie grunt zaczął się już poddawać naciskowi tysięcy kopyt i
kół, a pośrodku Hewen utworzono olbrzymi plac, chroniony przed wiatrem murem z głazów,
kamieni i bojowych wozów, i założono pośrodku obóz, w którym ludzie i zwierzęta mogli
trochę odpocząć. Konie miały nie tylko przeciągnąć wozy przez góry, ale też być w pełni sił,