kiedy staną już na wyżynie. Tylko ten postój może się przedłużyć, jeśli Szóstki szybko nie
znajdą drogi na drugą stronę.
W końcu koło północy po dniu bezowocnych poszukiwań Fenlo Nur zameldował się
Kennethowi.
– Mam propozycję, panie poruczniku.
– Jaką?
– Rankiem będzie gęsta mgła, czuję to w kościach.
Porucznik obserwował go spod zmrużonych powiek. Światło pochodni malowało na
kanciastej twarzy młodszego dziesiętnika głębokie cienie, maskujące nawet wyraz oczu, ale
cała postawa podoficera była zdecydowanie inna niż do tej pory. Nur nie był już taki...
obcesowo arogancki, lekceważący i Kenneth musiał sam przed sobą przyznać, że przegapił
chwilę, gdy ta zmiana zaszła. Gdyby on sam był trochę bardziej próżny, mógłby uznać, że to
wpływ dobrego oficera. Tylko że Nur nadal wyglądał na takiego, co to oficerom przegryza
gardła i nie poddaje się żadnym wpływom.
– No i?
– Jeśli tu jest szczelina prowadząca na drugą stronę góry i powieje wiatr ze wschodu...
Kenneth rozejrzał się. Większość kompanii stała tu i tam, z pochodniami w dłoniach,
choć w ciemnościach mogli liczyć raczej na szczęście niż wzrok. Wszyscy spali poprzedniej
nocy tylko kilka godzin, a zmęczeni ludzie mogą przegapić przejście, choćby było wielkości
chałupy.
– Skąd będzie najlepiej widać?
– Myślę, że musimy się cofnąć pod obóz Wozaków, panie poruczniku. Będziemy widzieć
ponad milę na obie strony.
– Dobrze. Kompania! Zbierać się!
Tam właśnie rozbili namioty. I czekali na świt w miejscu, skąd rankiem mieli widok na
ścianę Zewnętrznych Wierchów. Te góry były wysokie, czarne i popękane. Niegościnne jak
gawra z niedźwiedzicą w ciąży. Z drugiej strony, od Wyżyny musiały sprawiać jeszcze gorsze
wrażenie. Kenneth wiedział, że na całej wschodniej ścianie Olekadów nie ma ani jednej
przełęczy, wąwozu, przesmyku, nic, tylko lekkie wzniesienie terenu i wyrastające z niego
nagie skały.
To już z tej strony całość wygląda lepiej, przynajmniej kosodrzewina jakoś się trzyma,
pomyślał kwaśno.
Razem z zimnym słońcem pojawiła się mgła, gęsta jak śmietana, najpierw klejąca się do
ziemi, a potem wysuwająca pasma w stronę gór. Po kwadransie wał mgły oparł się o skalną
ścianę, pogrążając połowę hali w mlecznym oparze.
Kompania obserwowała to w milczeniu.
I nagle, gdy Kenneth już stracił nadzieję, coś dmuchnęło w białą ścianę, mgła zakłębiła
się, jakby przedarł się przez nią niewidzialny kształt albo bitewny mag uformował strumień
Mocy. Kilku strażników zagwizdało z uznaniem, ktoś podszedł i poklepał Nura po plecach.
Kenneth uśmiechnął się lekko i żartobliwie zasalutował. Młodszy dziesiętnik skinął głową i
oddał honory, nie spuszczając wzroku z porucznika.
Kenneth zaklaskał:
– Andan! Dwie włócznie, namierz mi tę dziurę. Zostaniesz tu i będziesz nas kierował.
Raz-dwa wbito głęboko w ziemię dwie włócznie, jedną z przodu, drugą dwadzieścia stóp
za nią. Linia wyznaczona przez ich wierzchołki pokrywała się z miejscem, z którego dmuchał
wiatr. W górach odległości mogły mylić, a zapamiętywanie miejsca na oko kończyło się na
ogół szukaniem jakiegoś punktu z dokładnością do kilkudziesięciu jardów w lewo czy w
prawo.
– Znaki?
– Jeden dym w lewo, dwa w prawo, żaden, jesteśmy na miejscu.
– Tak jest.
– I Andan... w twoje lewo, nie nasze. I czekaj, aż dotrzemy na miejsce. Idziemy, mgła
powinna zaraz opaść.
Na miejscu, kierowani przez unoszące się w górę słupy dymu, znaleźli w końcu przejście.
Szczelina nie była szersza niż dwie stopy i zarośnięta krzakami. Na dodatek kilka jardów
w głąb blokował ją zator z kamieni i zamarzniętego śniegu. Zimą musiała tu spaść lawina i
warstwa śniegu sięgała jeszcze na wysokość trzech chłopa. Późną jesienią może i
rzeczywiście można było tędy przejść, ale teraz? Zapewne w końcu ciepłe wiatry i deszcze
roztopią przeszkodę, ale na to potrzeba miesięcy. Kenneth obejrzał dziurę i przywołał
najbliższego dziesiętnika.
– Cerwes, do mnie.
Dowódca Szóstej dziesiątki podszedł, rzucił okiem, ściągnął hełm, podrapał się po
głowie, gwizdnął. Wąskie pęknięcie rozszerzało się ku górze, ale niechętnie, jakby zrobiono
je w skale wyjątkowo wąską klingą. Przy dnie miało trzy stopy szerokości, a wysoko,
wysoko, wąziutki pasek nieba sugerował, że tam nie ma wiele więcej. Masa brudnego śniegu i
kamieni blokowała je skutecznie.
– Weźmiesz ludzi i pójdziecie górą, sprawdźcie, jak daleko sięga ten śnieg i czy wszędzie
jest tak wąsko. Bo tu na pewno nie zbudują sobie pomostu, chyba że na sam szczyt.
– Kto idzie ze mną?
Kenneth zmarszczył brwi. No tak, przyzwyczaił ludzi, że zawsze idą dwie dziesiątki,
jedna stara i jedna nowa. Tylko że to od razu zwalało całą odpowiedzialność za zadanie na
Andana, Bergha albo Velergorfa jako starszych stopniem. Pora usamodzielniać młodszych
podoficerów.
– Potrzebujesz niańki, młodszy dziesiętniku? A może chcesz powiedzieć, że sobie nie
poradzisz?