podrapał się po siwej brodzie. – U mnie w Grew suszyliśmy w takiej okolicy mięso.
Wystarczyło kilka dni i...
– Dzięki, Azger, przez ciebie przez następne dziesięć dni nawet nie spojrzę na suszoną
wołowinę. Dlaczego nie ruszyły go zwierzęta?
– Tu nie ma zwierząt. Na tych skałach nic nie rośnie, żaden lis czy wilk nie będzie tu
szukał ofiary. Ptaki też rzadko przylatują. Poza tym... zwierzęta unikają trupów, od których
czuć Moc – Azger mówił spokojnym głosem, ale oczy od czasu do czasu strzelały mu na
boki. Tam, gdzie zabijano ludzi za pomocą magii, należało zachować ostrożność.
Kenneth zerknął nad jego ramieniem na Fenlo Nura. Ten nadal klęczał przy trupie,
oglądając uważnie jego ręce, nogi, brzuch. Mimo dość obcesowych czynności, dłonie
młodszego dziesiętnika poruszały się z zaskakującą delikatnością.
– No to doszliśmy do sedna, strażniku. – Porucznik spojrzał na starszego tropiciela. – Jak
zginął?
– Spadł.
To proste stwierdzenie niosło ze sobą tyle implikacji, że głupotą byłoby od razu wyciągać
z niego jakieś wnioski. Spadł. I tyle. To przynajmniej wyjaśniało, dlaczego tropiciele byli
przekonani, że chodzi o czary.
– Jesteś pewien? Ktoś mógł go zabić i podrzucić tu ciało.
– Mógł – zgodził się bez oporu Azger. – Co prawda nie widzę sensu w taskaniu tu trupa, i
to na własnych plecach, bo jeszcze trzy dni temu nie było ani mostu, ani przesieki, więc
koniem zabójca pewnie by nie dojechał. Mógł też go tu zagnać, zatłuc na miejscu i zostawić.
Ale znam ciekawsze sposoby na pozbycie się ciała.
– Ofiara kłótni między kłusownikami? Bandytami? Przechodzili tędy, porżnęli się,
zostawili trupa i poszli dalej?
– Możliwe. – Najwyraźniej strażnik postanowił we wszystkim zgadzać się z dowódcą. –
Ale jego kubrak jest trochę wart, buty też. Nie znam zbójów, którzy by zostawili coś takiego.
Poza tym on trafił tu w samym środku zimy. Zły czas dla kłusowników, a i zbóje raczej
zimują po odległych wioskach, niż włóczą się po tej pięknej grani.
Kenneth pokiwał głową. Logika Azgera była nie do podważenia.
– A skąd wniosek, że spadł?
– Ma strzaskaną twarz, połamane żebra, zmiażdżone kolana i golenie oraz połamane
prawe przedramię. Widziałem już kilku ludzi, którzy mieli pecha runąć w przepaść i uderzyli
o ziemię, nie obijając się wcześniej o ścianę. Mieli podobne obrażenia. On spadał twarzą w
dół z wysokości co najmniej trzystu stóp, a może i więcej, w ostatniej chwili osłonił twarz
prawym ramieniem. Uderzył w ten głaz, pod którym go znaleźliśmy, i to z taką siłą, że krew
prysnęła na kilkanaście stóp wokół. Znaleźliśmy ślady. Potem zsunął się w dół, albo zwiał go
wiatr, i tak czekał, aż tu przyjdziemy.
Fenlo Nur podszedł do nich powoli. W ręku trzymał kawałek rzemyka.
– Coś jeszcze chcesz dodać do tego, co powiedział Azger, młodszy dziesiętniku?
– Nie, panie poruczniku. Słyszałem, co mówił, i wszystko się zgadza.
Kenneth popatrzył na ciało.
– Więc ktoś uniósł tego nieszczęśnika kilkaset stóp w górę i upuścił? Czarami? Albo
otworzył magiczny portal i go z niego wypchnął?
– Strasznie skomplikowany sposób na zabicie człowieka, panie poruczniku.
– Wiem, Azger, wiem. I kosztowny. Takie czary to nie podpalenie komuś włosów czy
wywołanie biegunki. Byle wiejski czarodziej tego nie zrobi. No i dlaczego ktokolwiek miałby
się posuwać do czegoś takiego?
– Może dlatego. – Dowodzący piątą dziesiątką podał mu rzemyk.
Kenneth obejrzał go, nic niezwykłego, kawałek skórzanej linki używanej do sznurowania
kaftana.
– No i?
– Ten węzeł, panie poruczniku. – Nur wskazał zadzierzgnięty na końcu supełek. – To
„dzika ósemka”, na wschód od Czaherden, skąd pochodzę, większość strażników jej używa,
bo jest prosta i rzemień da się rozwiązać, nawet gdy napęcznieje wodą.
Chwilę przetrawiali tę informację.
– To nasz? Strażnik?
Młodszy dziesiętnik pokiwał głową, szeroką twarz miał jak z kamienia.
– Tak sądzę, panie poruczniku. Ma... – zawahał się. – Ma kilka blizn, jakich mało który
chłop potrafi się dorobić. W tym takie od miecza i chyba zębatego tasaka. Jego dwa żebra
były już kiedyś połamane i zrosły się, wspomagane czarami, a to coś, na co ani chłopa, ani
zbója za bardzo nie stać. No i ma cięciwowe odciski...
Odciski od cięciwy. Niektórzy żołnierze nie używali ani haków, ani „koźlich nóżek” do
napinania kusz, tylko tradycyjnie przydeptywali strzemię i szarpali cięciwę rękami. Po kilku
latach pojawiały się na ich palcach bardzo charakterystyczne dla zawodowych żołnierzy
zgrubienia.
Kenneth spojrzał jeszcze raz na ciało. Od kilku chwil nie był to już tylko jakiś
anonimowy trup, tylko jeden z żołnierzy, którzy zimą zaginęli na szlakach. Z tym że z tego,
co wiedział, tej zimy żaden z nich nie zaginął w tej okolicy.
– Jego broń? Płaszcz? Manierka? Cokolwiek?
Cokolwiek, co pozwoli potwierdzić podejrzenia.
– Nic nie znaleźliśmy, panie poruczniku. I raczej nic więcej nie znajdziemy. Moim