widywał podobne okolice na północy Belenden, miejsca, które prastare lodowce wygładziły
brzuchami, zostawiając po sobie tysiące kamieni.
Kilka mil przed nimi wznosiła się skalna ściana, kryjąca resztę drogi, a jej szczyt nigdy
nie zdejmował śnieżnej czapy. Oficer rozejrzał się. Hewen z jednej strony zamykał dziki las, z
drugiej skalna ściana. Ktokolwiek przychodził tu dobrowolnie, był szaleńcem albo
desperatem.
Takie rozmyślania może i nie miały większego znaczenia, ale przynajmniej odwracały
uwagę od wiatru. Porucznik wykorzystał chwilę, gdy wichura nieco przycichła, i ponownie
rozejrzał się. Zgodnie z dokumentami okolica była mało zaludniona, lodowate wichry i trudno
dostępny teren nie sprzyjały osadnictwu. Co nie znaczyło, że w ogóle nie ma tu ludzi. Hen,
daleko, na drugim krańcu lesistej doliny, wznosił się w górę słup siwego dymu. Myśliwi,
bandyci, kłusownicy? Nie miało to znaczenia. Jeśli zauważą karawanę, a zauważą na pewno, i
tak nie ośmielą się podejść.
Dopiero po przejściu przez skalną szczelinę, która miała się znajdować w ścianie przed
nimi, powinni znaleźć się na terenie, który oznaczono jako niezamieszkany. Czyli nie było
tam osad, w których poborcy podatkowi ośmieliliby się zjawić nawet w eskorcie wojska.
Przygotowanie tu drogi dla wozów będzie wymagało sporo zachodu. Jeszcze kilka dni
temu Kenneth oceniłby czas potrzebny na taką robotę na dobry miesiąc, ale teraz? Ciągle
musiał pamiętać, że za nim jedzie nie tylko ileś tam tysięcy wozów, ale też dziesiątki tysięcy
rąk do pracy. I dziesiątki tysięcy końskich grzbietów, gotowych dźwigać, przesuwać i usuwać
wszelkie przeszkody na drodze. Widział to, gdy przygotowywano podjazd w żlebie, w którym
omal nie stracili prowadzącego wozu. W kwadrans żleb zaroił się od ludzi. Z boku
pogłębiono koryto strumienia, by skierować wody w jedno miejsce, zasypano kałuże i
szczeliny kamieniami, po czym ułożono tysiące belek i desek, po których miały wjechać
wozy. Wszystko w mniej niż ćwierć dnia.
Jednak ta armia budowniczych prawdziwą siłę pokazała dopiero później, gdy tego
samego dnia zaczęto karczować szeroką na trzydzieści stóp i długą na milę przesiekę przez
las. Kilka tysięcy ludzi ustawiło się wzdłuż trasy, na dany znak kilka tysięcy toporów
jednocześnie uniosło się i zaczęło rąbać. Pierwsze drzewa padły po kwadransie, i po
wstępnym ociosaniu zostały natychmiast odciągnięte na bok, a w tym czasie już następne
chwiały się i kładły. Gdy któryś z rębaczy się zmęczył, natychmiast zastępował go inny;
łoskot siekier i toporów nie cichł nawet na mgnienie oka. Przez cały dzień las jęczał i płakał
odgłosami walących się sosnowych pni, karczowano drzewa do samej ziemi, wyrywając
korzenie siłą poczwórnych zaprzęgów, dziury natychmiast zasypywano i ubijano. Nocą
ustawiono tysiące lamp, a Verdanno nie zwolnili nawet na chwilę.
Z góry musiało to wyglądać jak praca oszalałej armii mrówek wycinających sobie drogę
przez pas traw. Dlatego też teraz porucznik dawał Wozakom jeden, góra dwa dni na
oczyszczenie drogi przez Hewen. Tylko najpierw kompania musiała znaleźć i oznaczyć
przejście prowadzące na drugą stronę góry, która zagradzała im drogę. Poza tym, jak
stwierdził And’ewers, kolumna zbyt się rozciągnęła, na niektórych odcinkach wozy traciły ze
sobą kontakt, a tego chcieli uniknąć. Wozacy zamierzali wykorzystać postój, bv podciągnąć
tyły.
Tyły... Kenneth wyszczerzył się kwaśno.
Tyły wciąż tkwiły w dolinie Amersen. Gdy usiłował sobie to wyobrazić, ogarniało go
ponure rozbawienie, dopiero teraz uwidaczniało się, jak bardzo szalone było to, co Verdanno
zamierzali zrobić. Mieli za sobą ponad dwadzieścia pięć mil drogi, a mimo że niemal każdy
jard szlaku został zapchany ciężkimi wozami, to łącznie dolinę opuściło ich dopiero ze cztery
tysiące. Jedna dziesiąta. A jeszcze nie wprowadzono na trasę luzaków. Kolumna Verdanno
przypominała wątłą mackę wypuszczoną przez fantastyczne morskie stworzenie. Kenneth
miał pewność, że gdy już jakimś cudem doprowadzą pierwsze wozy na wyżynę, to i tak trzy
czwarte verdańskich pojazdów nie opuści jeszcze okolic Kehlorenu.
Szaleństwo. Niemal cudowne w swoim rozmachu.
A on i jego kompania są tego szaleństwa częścią.
I co najgorsze, zgadzają się z argumentami Hasa i innych, że Verdanno muszą przebić się
przez Olekady jak najszybciej, bo wkrótce na Wielkich Stepach pojawi się wiosenna trawa w
takich ilościach, że zimujące zazwyczaj nad morzem se-kohlandzkie plemiona ruszą w
doroczną wędrówkę na północ. Wyżyna Lytherańska pozostawała przez zimę niemal
niezamieszkana, plątały się po niej jakieś małe grupki wyrzutków, które z różnych powodów
nie powędrowały w cieplejsze rejony Stepów. W czasach swojej świetności Verdanno
spędzali zimy w obozach chronionych przed lodowatymi północnymi wichrami ścianą