ostatniego z nich pod wieżę, każąc mu najpierw wyłupić sobie oczy. W tej chwili bardzo, ale
to bardzo pragnęła trzymać szablę w dłoni i mieć przed sobą przeciwnika z krwi i kości.
Uśmiechnęła się grymasem przypominającym ostrzegawcze warknięcie i delikatnie dotknęła
obolałych kłykci. Chyba nie złamała sobie niczego, choć bolało jak cholera. To dobrze, ból
pomagał opanować gniew i przypomnieć sobie nauki Besary. W tej robocie liczy się rozum.
Patrzysz i myślisz, a dopiero potem działasz.
Zobaczyła duchy, bo była tym, kim była, i wybrała właśnie to miejsce na zjednoczenie się
z Berdethem. Lecz pokazały jej nie tylko chwilę swojej śmierci, ujawniły też słabość wroga.
Ktokolwiek to był, nie potrafił kontrolować obu mężczyzn jednocześnie. Najpierw opanował
jednego, potem drugiego, do skoku z murów też zmusił ich pojedynczo. Wątpiła, że tylko się
bawił. To nie była opuszczona wieża strażnicza, tylko zamek, w każdej chwili ktoś mógł
nadejść, zabójca musiał się spieszyć. Strażnicy wyglądali też na lekko zaskoczonych wizytą i
wyraźnie chcieli, żeby gość sobie poszedł. Czyli był to ktoś, kogo znali, a kogo jednocześnie
nie powinno tu być.
Podstawowe pytanie brzmiało jednak, dlaczego to zrobił. Dlaczego ich zabił, dlaczego
zależało mu na tym, by wieża stała pusta. Po tym „wypadku” hrabia zrezygnował z
utrzymywania na niej wart.
Dwadzieścia dni temu. W górach już trwały mordy i zniknięcia, lecz to nie przypadek, że
w zamku zabija się kogoś za pomocą czarów. Tylko po co? Kto korzysta z wieży nocą? I na
widok kogo strażnicy zareagowaliby mieszaniną zdumienia i podszytej obawą niechęci?
Czyje towarzystwo mogłoby wpędzić ich w kłopoty, a jednocześnie kogo nie mogliby po
prostu skopać ze schodów?
Laiwa-son-Baren, złotowłosa ślicznotka o uśmiechu, który nakazywał ludziom obdarzać
ją sympatią i zaufaniem.
Zobaczymy. Jak mówiła Besara – patrz, myśl i potwierdzaj swoje przypuszczenia.
Kailean miała zamiar rozejrzeć się po zamku nocą, korzystając z wyostrzonych przez psa
zmysłów. Najpierw jednak musi porozmawiać z Dagheną. Zostało im zbyt mało czasu, by
zdać się na szczęśliwy traf, i jeśli chciały cokolwiek osiągnąć, muszą zacząć działać.
Laskolnyk powiedział – strzała na wietrze, a strzała wypuszczona na wiatr ma zmusić
przeciwnika do działania, do ruchu, do popełnienia błędu.
Niech więc tak będzie.
* * *
Zaburczało jej w brzuchu tak głośno, że Nee’wa parsknęła krótkim, nerwowym
śmiechem.
„Bezdenny worek” – jej dłonie zatańczyły w
siostrze język.
Od czasu wydarzeń w lesie, ledwo kilka dni temu, coś się między nimi zmieniło. Nee’wa
przestała być taka nerwowa, przestała też patrzeć na nią gniewnie i powarkiwać. Nie
próbowała rozmawiać na temat tego, co tam zaszło, nie przeprosiła jej też za bolesne słowa,
które pchnęły wtedy Key’lę do ucieczki między drzewa. Ale słowa nie zawsze są potrzebne,
czasem wystarczy spojrzenie, uśmiech, gest. W ciągu tych kilku przerażających chwil, gdy
leżały na ziemi przekonane, że umrą, a potem to inni umierali wokół, coś w Drugiej pękło.
Zmieniła się, jakby wyciszyła i spokorniała. Bez żadnego przypominania wykonywała
wszelkie obowiązki, a każdą wolną chwilę spędzała na ćwiczeniach z bronią.
nie był dla dziewczyn, ale łuk, włócznia czy lekka szabla owszem. I o ile bracia często
nabijali się z Pierwszej, która lepiej radziła sobie z chochlą i igłą niż z łukiem, o tyle nawet
bliźniacy milczeli, obserwując, jak Nee’wa ćwiczy włócznią walkę z cieniami albo roznosi na
strzępy kolejną belę słomy.
Key’la czasem wolałaby siostrę sprzed zmiany.
Ona sama była za mała do wojennego łuku, ten, którego używała, nadawał się tylko do
polowania na przepiórki, ale z kijem udającym krótką włócznię radziła już sobie nie
najgorzej. Obserwując jednak średnią siostrę, wiedziała, że wiele jeszcze musi się nauczyć,
choć przez ostatnie dni nie miała czasu na ćwiczenia.
Bo w końcu naprawdę wyruszyli w drogę i choć te przerażające góry nadal ich otaczały,
to przynajmniej wędrowali, a każdy dzień przybliżał chwilę, gdy dotrą do domu. I na jakiś
czas znów byli normalną rodziną, Nee’wa nie znikała już na całe noce, a bracia wrócili do
wozów. Zresztą co tu się dziwić, ktoś w końcu musiał powozić. W wędrówkę zabrali sześć
pojazdów: kuchenny, dwa sypialne, dwa z zapasami i ostatni, wiozący przenośną kuźnię i
wszelkie potrzebne w niej narzędzia. Jednym kierował ojciec, drugim na zmianę Ana’we z
Nee’wą, o pozostałe cztery musieli zatroszczyć się Ruk’hert, Det’mon, Eso’bar i Mer’danar,
którzy przypomnieli sobie o domu. Przynajmniej gdy po zapadnięciu zmroku siadali do
kolacji, przy stole znów było ciasno.
Tylko Pierwszy i bliźniacy prawie nie pokazywali się, chyba żeby wpaść na krótki posiłek
i pochwalić się nowymi kolczugami, których w ogóle nie zdejmowali, głupie matołki. Cała