Maksym położył się na plecach, założył ręce pod głowę i zagapił się w niski sufit wagonu. Po suficie coś łaziło. Cicho, ale wściekle kłócili się układający do snu grabarze. Sąsiad z lewej jęczał i popiskiwał we śnie — był skazany i spał pewnie po raz ostatni w życiu. I wszyscy oni dokoła — chrapiący, posapujący, jęczący, przewracający się z boku na bok — spali chyba po raz ostatni w życiu. Świat był mętnożółty, duszny i beznadziejny. Postukiwały koła, gwizdał parowóz, przez malutkie zakratowane okienko wdzierał się do wagonu odór spalenizny.
Wszystko tu zgniło — myślał Maksym. — Ani jednego żywego człowieka. Ani jednej jasnej głowy. I znów wpadłem jak śliwka w kompot, bo liczyłem na coś lub na kogoś. Na nikogo nie można tu liczyć. Tylko na siebie. A co ja sam mogę? Na tyle znam historię, żeby wiedzieć, że jeden człowiek nic nie znaczy… A może Czarownik ma rację? Może się wycofać? Spokojnie i zimno z wyżyn swojej wiedzy o nieuchronnej przyszłości spozierać na to, jak kipi, gotuje się i topi surowiec, jak podrywają się do boju i padają naiwni, niezręczni, nieudolni bojownicy, jak czas wykuwa z nich stalowy miecz i hartuje go w strumieniach krwawego błota, jak tryska z niego trupami zgorzelina… Nie, nie potrafię. Nawet myśleć w takich kategoriach nie potrafię. Równowaga sił, to jednak dziwna rzecz. Ale przecież Czarownik powiedział, że ja też jestem siłą. Jest też konkretny wróg, czyli jest gdzie tę siłę przyłożyć. Kropną mnie tutaj — pomyślał nagle. — Nie ma dwóch zdań. Ale nie jutro! — krzyknął na siebie. — To się stanie wówczas, kiedy ujawnię się jako siła, nie wcześniej. A i to się zobaczy. Centrum — pomyślał. — Centrum. Oto czego trzeba szukać, na co nakierować organizację. Już ja nimi pokieruję, już oni będą zajmować się prawdziwą robotą! Ty też zajmiesz się prawdziwą robotą, przyjacielu. Ale chrapie! Chrap, chrap, jutro cię wyciągnę… Dobra, trzeba spać. Ciekawe, kiedy się wreszcie po ludzku prześpię? W dużym przestronnym pokoju, na świeżym prześcieradle… Co to za głupie zwyczaje tu panują z tym niezmienianiem pościeli? Tak, na świeżym prześcieradle, a przed snem poczytać dobrą książkę, potem zwinąć ścianę do ogrodu, zgasić światło i usnąć. A rano zjeść śniadanie z ojcem i opowiedzieć mu o tym wagonie. Mamie o tym naturalnie opowiadać nie wolno… Mamo, nie bój się, jestem zdrowy i cały i jutro nic mi się nie stanie… A pociąg wciąż jedzie, dawno się nie zatrzymywał, widocznie ktoś doszedł do wniosku, że bez nas wojny nie da się zacząć… Jak tam Gaj w swoim kapralskim wagonie? Pewnie nie najlepiej, tam u nich teraz panuje entuzjazm. Dawno nie myślałem o Radzie. Pomyślę więc o niej… Nie. Nie teraz… No dobra, Maksymie, moje ty biedne mięso armatnie, śpij. — Rozkazał sobie spać i natychmiast zasnął.
We śnie widział Słońce, Księżyc, gwiazdy. Wszystko naraz, taki to był dziwny sen.
Niedługo pospał. Pociąg zatrzymał się, zazgrzytały kółka odsuwanych drzwi i donośny głos ryknął: „Czwarta kompania! Wyskakiwać!” Była piąta rano, świtało, była mgła i prószył drobny deszczyk. Karna kompania konwulsyjnie ziewając i trzęsąc się z zimna niechętnie zaczęła gramolić się na zewnątrz. Kaprale byli już na miejscu, z brutalną niecierpliwością łapali za nogi, ściągali na ziemię, a szczególnie flegmatycznym dawali po łbie i wrzeszczeli: „Załogami zbiórka! Zbiórka! Gdzie leziesz, bydlaku? Z którego plutonu? Ty, mordziasty, ile razy mam ci powtarzać? Dokąd, dokąd? Biegiem, biegiem, biegiem! Załogami zbiórka!”
Jakoś tam rozbili się na załogi, ustawili się przed wagonami. Jakiś biedaczysko zgubił się we mgle i teraz biegał, szukał swojego plutonu, a wszyscy na niego wrzeszczeli. Ponury, niewyspany Zef ze skołtunioną brodą chrypiał dudniącym basem: „Poganiajcie, poganiajcie, my już wam dzisiaj powojujemy…” Przebiegający kapral dał mu mimochodem w ucho. Maksym natychmiast podstawił mu nogę i kapral zarył pyskiem w błoto. Załogi ryknęły śmiechem. „Brygada, baczność!” — ryknął ktoś niewidoczny. Rozszczekali się dowódcy batalionów, zawtórowali im dowódcy kompanii, rozbiegli się dowódcy plutonów. Nikt nie stanął na baczność, blitztraegerzy kulili się z rękami wsuniętymi w rękawy, podskakiwali na miejscu, a szczęśliwi bogacze otwarcie palili; w szeregu zaczęły się rozmowy o tym, że nic do żarcia znów pewnie nie dadzą, więc niech ich szlag trafi z taką wojną. „Brygada, spocznij! — ryknął Zef donośnym głosem. — Do latryn rozejść się!” Załogi zaczęły się skwapliwie rozchodzić, ale znowu podskoczyli kaprale, a wzdłuż wagonów rozciągnęła się nagle rzadka tylariera legionistów w błyszczących czarnych płaszczach i z automatami gotowymi do strzału. Za nimi nad pociągiem rozlała się pełna przestrachu cisza; załogi ustawiły się pospiesznie, równały, a niektórzy z blitztraegerów z przyzwyczajenia zakładali ręce na karki i szeroko rozstawiali nogi.