I brygada ruszyła. Brnąc błotnistą, rozjeżdżoną przez czołgi drogą, ślizgając się i potykając, katorżnicy zeszli w równie błotnistą dolinkę, skręcili i pomaszerowali w bok od torów. Tu kolumnę dopędzili dowódcy plutonów. Gaj maszerował obok Maksyma; był blady, twarz miał napiętą i z początku długo milczał, chociaż Zef od razu zapytał go, co słychać. Dolinka stopniowo poszerzała się, pojawiły się krzewy, a w przodzie zamajaczył lasek. Na poboczu tkwił przechylony na bok, na poły zatopiony w bagnie ogromny niezgrabny czołg, jakiś zabytkowy, zupełnie niepodobny do czołgów z patroli nadbrzeżnych — z kwadratową wieżyczką i malutkim działkiem. Koło czołu krzątali się ponurzy ludzie w wyszmelcowanych kurtkach. Blitztraegerzy szli luźnym krokiem, ręce mieli w kieszeniach, a sztywne kołnierze kombinezonów uniesione do góry. Wielu ostrożnie rozglądało się na boki, czy przypadkiem nie udałoby się cichcem dać nogi. Krzaczki wyglądały bardzo zachęcająco, ale na zboczach doliny, co jakieś dwieście, trzysta metrów majaczyły czarne postacie z automatami. Z przeciwka, zapadając się w wybojach, nadpełzły trzy samobieżne cysterny. Ich kierowcy mieli ponure miny i nie patrzyli na katorżników. Deszcz się wzmagał, humory się pogarszały. Ludzie szli w pokornym milczeniu, coraz rzadziej się rozglądając, niczym bydło prowadzone na rzeź.
— Słuchaj kapralu — warknął Zef — czy nam ostatecznie nie dadzą nic do żarcia?
Gaj wyjął z kieszeni pajdę chleba i wetknął mu ją do ręki.
— To wszystko — powiedział. — Do samej śmierci.
Zef zanurzył pajdę w brodzie i zaczął pracowicie ruszać szczękami.
To idiotyczne — pomyślał Maksym. — Przecież wiedzą, że idą na pewną śmierć! A jednak idą. To znaczy, że na coś liczą? Że każdy z nich ma jakiś plan? No tak, przecież oni nic nie wiedzą o promieniowaniu. Każdy myśli, że gdzieś tam po drodze skręci w bok, wyskoczy z czołgu i ukryje się, a idioci niechaj atakują. O promieniowaniu trzeba pisać w ulotkach, krzyczeć na rogach ulic, organizować podziemne radiostacje, chociaż odbiorniki działają tylko na dwóch częstotliwościach. To nic, można nadawać w pauzach audycji oficjalnych. Nie na wieże tracić ludzi, tylko na kontrpropagandę… Zresztą o tym później się pomyśli, potem, a teraz nie wolno się rozpraszać. Teraz trzeba notować najdrobniejsze szczegóły, szukać najmniejszej szczeliny. Na stacji nie było ani czołgów, ani armat, tylko legioniści z automatami. O tym trzeba pamiętać. Dolina jest bardzo dobra, głęboka, a straże pewnie zdejmą, jak tylko przejdziemy… Co tam zresztą straże, i tak wszyscy popędzą naprzód, gdy tylko zostaną uruchomione promienniki. — Niesłychanie plastycznie wyobraził sobie, jak to będzie. Zastartują promienniki. Czołgi blitztraegerów runą z rykiem do przodu. Za nimi pancerny wał regularnego wojska. Cały pas przyfrontowy opustoszeje… — Trudno wyobrazić sobie głębokość tego pasa, bo nie znam przecież zasięgu promienników, ale będzie to co najmniej dwa do trzech kilometrów. W pasie szerokości trzech kilometrów nie zostanie ani jeden człowiek o niezmąconym rozsądku. Poza mną… Zresztą jakie tam trzy kilometry! Więcej. Wszystkie nadajniki stacjonarne, wszystkie wieże też zostaną włączone i to z pewnością na maksymalną moc. Cały rejon nadgraniczny oszaleje. Massaraksz, co zrobić z Zefem, przecież on tego nie wytrzyma… — Maksym zerknął z ukosa na poruszającą się miarowo ryżą brodę światowej znakomitości naukowej. — No nic, wytrzyma. W najgorszym razie będę musiał mu pomóc, chociaż obawiam się, że nie będę miał na to czasu. Jest jeszcze Gaj, z którego nawet oka nie można spuścić. Tak, będzie trochę roboty. No dobra. W końcu i tak w tym piekle ja będę panem i nikt mnie nie zdoła powstrzymać. Pewnie zresztą nikt nie będzie chciał mnie powstrzymywać.
Minęli lasek i natychmiast dobiegło ich dudnienie głośników, terkot pracujących silników czołgowych i wściekłe pokrzykiwanie. Na trawiastym zboczu wznoszącym się ku północy stały trzy szeregi czołgów. Między nimi snuli się ludzie brodzący w niebieskawym dymie spalin.
— A oto i nasze trumny! — wykrzyknął wesoło ktoś w przodzie.
— Popatrz, co oni nam dają — powiedział Gaj. — Przedwojenny sprzęt, imperialne śmiecie, puszki od konserw. Słuchaj, Mak, czy my tutaj zdechniemy? To przecież pewna śmierć…
— Jak daleko jest do granicy? — zapytał Maksym. — I co tam w ogóle jest za tym szczytem?
— Równina — odparł Gaj. — Gładka jak stół. Granica jest stąd o jakieś trzy kilometry, a potem zaczynają się wzgórza, ciągnące się do samej…
— Jakiejś rzeczki nie ma?
— Nie.
— Wąwozy?
— Nie… Nie pamiętam. Bo co?
Maksym chwycił go za rękę, mocno uścisnął.
— Nie trać ducha, chłopcze — powiedział. — Wszystko będzie dobrze.
Gaj patrzył na niego z rozpaczliwą nadzieją. Oczy mu się zapadły, skóra napięła się na kościach policzkowych.
— Naprawdę? — powiedział. — Bo ja nie widzę żadnego wyjścia. Broń odebrali, w czołgach zamiast pocisków ślepaki, karabinów maszynowych nie ma. Z przodu śmierć, z tyłu śmierć.