Las, początkowo rzadki i nieśmiały, stopniowo nabierał odwagi i coraz bliżej podchodził do szosy. Niektóre bezczelne młode drzewka rozłupały beton i rosły bezpośrednio na jezdni. Najwidoczniej droga miała dobre kilkadziesiąt lat, a w każdym razie od dziesiątków lat nikt z niej nie korzystał. Las po obu stronach gęstniał, stawał się coraz wyższy i zwarty. Gdzieniegdzie gałęzie drzew przeplatały się nad głową. Zrobiło się ciemno. Z gąszczu to z lewej, to z prawej dobiegały gardłowe odgłosy. Coś tam szeleściło, poruszało się, tupało. Raz nawet o jakieś dwadzieścia metrów przed nim coś krępego, ciemnego chyłkiem przebiegło drogę. Brzęczały komary. Maksymowi nagle przyszło do głowy, że okolica jest do tego stopnia zaniedbana i dzika, że ludzi w pobliżu może nie być, i że trzeba będzie do nich wędrować nawet kilka dni. Zamierzchłe instynkty przebudziły się znów i dały znać o sobie, ale Maksym czuł wokół siebie bardzo dużo żywego mięsa i wiedział, że z głodu nie zginie. Wiedział również, iż to wszystko będzie z pewnością niesmaczne, natomiast polowanie może okazać się interesujące. Ponieważ o sprawie najważniejszej zabronił sobie myśleć, zaczął wspominać, jak to oni z Peterem i gajowym Adolfem łowili zwierzynę. Polowali gołymi rękami, chytrość przeciw chytrości, rozum przeciw instynktowi, siła przeciwko sile. Trzy doby bez przerwy gnać jelenia przez wiatrołomy, dopędzić, chwycić za rogi i powalić na ziemię… Jeleni tu zresztą pewnie nie ma, ale nie było wątpliwości, że tutejsza dziczyzna jest jadalna: wystarczyło się zamyślić, odprężyć, a już komarzyska zaczynały kąsać jak wściekłe… To znaczy, że na tej planecie śmierć głodowa nie grozi. Nieźle byłoby zabłądzić i spędzić ze dwa latka na włóczędze po lasach. Poszukałby sobie człowiek kolegi — jakiegoś wilka albo innego niedźwiedzia — chodziłby sobie z nim na łowy, rozmawiał… W końcu by się to naturalnie znudziło, zresztą nie wygląda wcale na to, aby po tutejszych lasach można było z przyjemnością wędrować: tak wiele żelastwa poniewiera się dokoła, że aż nie ma czym oddychać… No i oczywiście trzeba najpierw zmontować nadajnik zeroprzestrzenny…
Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Gdzieś w głębi chaszczy rozległ się monotonny głuchy łoskot. Maksym uprzytomnił sobie, że już dawno słyszał ten hałas, ale dopiero teraz zwrócił nań uwagę. To nie było zwierzę ani wodospad, to był mechanizm, jakaś barbarzyńska maszyna. Machina chrypiała, porykiwała, zgrzytała metalem i rozsiewała nieprzyjemne, rdzawe wonie. I się zbliżała.
Maksym pochylił się i wzdłuż pobocza bezszelestnie pobiegł jej naprzeciw. Nagle gwałtownie się zatrzymał. Z rozpędu o mało nie wskoczył na skrzyżowanie. Drogę pod kątem prostym przecinała inna szosa. Bardzo brudna, przeorana obskurnymi koleinami, pokryta sterczącymi odłamkami betonowej nawierzchni i bardzo, ale to bardzo radioaktywna. Maksym przykucnął i spojrzał w lewo. Łoskot silnika i metaliczne zgrzyty dobiegały stamtąd. Grunt pod nogami zaczął wibrować. Maszyna się zbliżała.
Chwilę później pokazała się. Była nieprzyzwoicie wielka, gorąca, smrodliwa, cała z nitowanego metalu. Potwornymi gąsienicami oblepionymi błotem miażdżyła drogę i nie mknęła, nie toczyła się, lecz parła do przodu brzęcząc obluzowanymi blachami. Garbaty niechlujny stwór nafaszerowany surowym plutonem pół na pół z lantanowcami, tępy, groźny, bezradny i niebezpieczny minął skrzyżowanie i parł dalej chrzęszcząc i zgrzytając rozgniatanym betonem. Pozostawił za sobą chmurę rozpalonej duszności, skrył się w lesie i ciągle ryczał, wiercił się, porykiwał, aż wreszcie ucichł w oddali.
Maksym złapał oddech i odpędził komary. Był wstrząśnięty. Nigdy w życiu nie widział niczego równie idiotycznego i żałosnego. Taak — pomyślał sobie. Promienników pozytronowych tu się nie zdobędzie. Popatrzył na ślady potwora i zauważył nagle, że poprzeczna szosa nie jest zwyczajną drogą, lecz przesieką, wąską szczeliną w lesie. Drzewa nie przysłaniały nieba jak na pierwszej drodze. Może go dopędzić? — pomyślał. Zatrzymać, wygasić kocioł… Wsłuchał się. W lesie rozległ się łomot i trzask. Potwór tarzał się w gąszczu, jak hipopotam w bagnie. Później łoskot silnika znów się zaczął przybliżać. Potwór wracał. Znów sapanie, ryk, fala smrodu, jazgot i pobrzękiwanie i oto machina mija skrzyżowanie i prze tam, skąd dopiero co przyszła… Nie — powiedział Maksym. — Nie chcę z nią zaczynać. Nie lubię złych zwierząt i barbarzyńskich automatów… Poczekał, aż potwór zniknie, wyszedł z krzaków, rozpędził się i jednym susem przesadził skażone skrzyżowanie.