Przez jakiś czas szedł bardzo szybko i głęboko oddychał uwalniając płuca od wyziewów żelaznego hipopotama. Potem znów powrócił do kroku marszowego. Myślał o tym, co zobaczył w ciągu dwóch pierwszych godzin pobytu na swojej zaludnionej wyspie i próbował połączyć w jedną logicznie spójną całość wszystkie sprzeczne i przypadkowe obserwacje. Ale było to ponad jego siły. Ten świat wydawał się bajkowy, a nie rzeczywisty. Bajeczny był ten las zapchany starym żelastwem, bajkowe istoty gaworzyły w nim niemal ludzkimi głosami; stara, nie używana droga — niczym w baśni prowadziła do zaczarowanego zamku i niewidzialni, źli czarownicy starali się przeszkadzać człowiekowi, który trafił w te okolice. Na dalekich rubieżach obrzucili go meteorytami, a kiedy to nic nie dało — spalili statek, schwytali w pułapkę i poszczuli żelaznym smokiem. Smok okazał się jednak zbyt stary i głupi, czarownicy już pewnie spostrzegli swoje potknięcie i teraz szykują coś nowocześniejszego…
— Słuchajcie — powiedział do nich Maksym. — Ja przecież nie mam zamiaru odczarowywać waszych zamków i budzić waszych śpiących królewien, chciałbym tylko zobaczyć się z którymś z was, wystarczająco potężnym, aby potrafił wyczarować mi promienniki pozytronowe…
Ale źli czarownicy nie chcieli o niczym słyszeć. Najpierw ułożyli w poprzek szosy ogromne zmurszałe drzewo, później zniszczyli betonową nawierzchnię, wykopali w ziemi ogromny dół i napełnili go promieniotwórczym błockiem, a kiedy i to nie pomogło, kiedy komary nie miały już siły kąsać, wtedy, już nad ranem, wypuścili z lasu zimną, złą mgłę. We mgle Maksymowi zrobiło się chłodno, więc zaczął biec dla rozgrzewki. Mgła była lepka, oleista, zalatywała mokrym metalem i zgnilizną. Wkrótce jednak zapachniało dymem i Maksym zrozumiał, że gdzieś w pobliżu płonie żywy ogień.
Wstawał świt i niebo zajaśniało już poranną szarością, kiedy zobaczył — w bok od drogi — ognisko i niską, kamienną budowlę, starą i porośniętą mchem, z zapadniętym dachem i pustymi, czarnymi oknami. Tubylców nie było widać, ale Maksym czuł, że są gdzieś w pobliżu, że niedawno tu byli i że prawdopodobnie wkrótce wrócą. Skręcił z szosy, przeskoczył przydrożny rów i zapadając się po kostki w gnijących liściach podszedł do ogniska.
Ognisko powitało go dobrym, pierwotnym ciepłem, przyjemnie łechcącym atawistyczne instynkty. Tu wszystko było zwyczajne. Można było nie witając się z nikim przykucnąć, wyciągnąć ręce nad ogniem i czekać w milczeniu, aż gospodarz tak samo bez słowa poda gorący kęs i gorący kubek. Gospodarza wprawdzie nie było, ale nad ogniem wisiał okopcony kociołek z ostro pachnącą strawą, a trochę dalej poniewierały się dwie kapoty z grubej tkaniny, brudny, opróżniony do połowy worek z szelkami, ogromne kubki z pogniecionej blachy i jeszcze jakieś inne żelazne przedmioty o niejasnym przeznaczeniu.
Maksym usiadł przy ognisku i ogrzał się patrząc w płomienie. Następnie wstał i wszedł do domu. Właściwie z całego domu pozostał jedynie kamienny zrąb. Przez połamane belki nad głową prześwitywało poranne słońce, na zgniłe deski podłogi strach było wejść, a po kątach rosły kępki malinowych grzybów. Grzyby były w zasadzie trujące, ale jeśli się je dobrze podpiecze, będzie je można bez obawy zjeść. Zresztą myśl o jedzeniu natychmiast zniknęła, kiedy Maksym dojrzał w półmroku pod ścianą czyjeś kości przemieszane z wypłowiałymi łachmanami. Zrobiło mu się nieprzyjemnie, odwrócił się, zszedł po zrujnowanych schodkach, złożył dłonie w trąbkę i wrzasnął na całe gardło: — Hop, hop, hop, sześciopalczaści! — Echo prawie natychmiast ugrzęzło we mgle pomiędzy drzewami. Nikt nie odpowiedział, tylko jakieś ptaszki nad głową zapiszczały zdenerwowanymi głosikami.