Na ulicy nic się nie zmieniło. W zwartym szyku podreptał na obiad jego własny drugi pluton. Gaj odprowadził go smutnym wzrokiem. Wejdą zaraz do kantyny, kapral Serembesz rozkaże zdjąć berety, chłopaki rykną trzydziestoma gardzielami Dziękczynne Słowo, a nad kotłami unosi się już para, błyszczą miski i stary kumpel Doga jest gotów wypalić swój koronny kawał o żołnierzu i kucharce… Jak Boga kocham, szkoda odjeżdżać. Służba tu niby niebezpieczna i żarcie podłe, wciąż te same konserwy i klimat niezdrowy, ale mimo to… Tu w każdym razie wiesz na pewno, że jesteś potrzebny, tutaj własną piersią osłaniasz kraj przed złowrogim naporem z południa. Ilu tu już człowiek pochował przyjaciół. Za osiedlem jest cały zagajnik tyczek z zardzewiałymi hełmami… A z drugiej strony — stolica! Tam nie poślą pierwszego z brzegu, a jeżeli już posyłają, to nie na wypoczynek… Tam podobno z Pałacu Chorążych widać wszystkie place ćwiczeń, tak że każdą zbiórkę obserwuje któryś z Płomiennych, to znaczy niekoniecznie obserwuje, ale zdarza się, że spojrzy od czasu do czasu. Gajowi zrobiło się gorąco: wyobraził sobie nagle, że wywołano go przed front plutonu, a on już przy drugim kroku się potknął i rąbnął nosem pod nogi dowódcy, zajazgotał automatem po kamiennym bruku, oferma jakaś, i w dodatku beret mu się nie wiadomo gdzie zapodział. Złapał powietrze i obejrzał się ukradkiem. Nie daj Boże! Taak, stolica! Wszyscy są pod ich okiem. Ale to nic, inni przecież jakoś sobie radzą. W dodatku mieszka tam siostrzyczka Rada, narwany wuj ze swymi starożytnymi gratami i swoimi przedpotopowymi żółwiami. Ależ stęskniłem się za wami, moi wy kochani!…
Znowu wyjrzał przez okno i zaskoczony otworzył usta. Ulicą w kierunku komendantury szło dwóch facetów. Jednego znał. To był ryży pyskacz Zef, z tych szczególnie niebezpiecznych, starszy sto czternastego oddziału saperów, skazaniec zatrudniony przy oczyszczaniu trasy. A drugi wyglądał jak strach na wróble i to przeraźliwy. Chłop jak dąb, goły, młody, cały brązowy, zdrowy jak byk, ubrany tylko w jakieś krótkie spodenki z błyszczącego materiału. Zef niósł swoją armatę, ale nie wyglądało na to, żeby konwojował tego obcego. Szli obok siebie i obcy idiotycznie wymachując rękami bez przerwy coś Zefowi tłumaczył, a ten tylko parskał i wyglądał na zbaraniałego. Jakiś dzikus — pomyślał Gaj. — Tylko skąd on się wziął na trasie? Może niedźwiedzie go wychowały? Bywały takie wypadki. Całkiem na to wygląda: o, jakie muskuły!…
Patrzał, jak ta para podeszła do wartownika. Zef ocierając pot z gęby zaczął coś tłumaczyć, a wartownik, nowicjusz przecież, nie zna Zefa i wpycha mu automat pod żebro, najwidoczniej każe odejść na regulaminową odległość. Goły chłopak na ten widok włącza się do rozmowy. Ręce mu aż latają, a twarz to ma już zupełnie dziwną: w żaden sposób nie można uchwycić wyrazu, słowo daję… No to cześć, teraz i wartownik zgłupiał. Zaraz podniesie alarm. Gaj się odwrócił.
— Panie rotmistrzu — powiedział — melduję posłusznie, że tam starszy sto czternastego kogoś przyprowadził. Może raczy pan spojrzeć?
Pan rotmistrz podszedł do okna, popatrzył, brwi mu powędrowały na czoło. Pchnął ramę, wychylił się i krzyknął dławiąc się kurzem:
— Wartownik! Przepuścić!
Gaj zamykał okno, kiedy w korytarzu zatupotało i Zef ze swym cudacznym towarzyszem wszedł boczkiem do kancelarii. Za nimi, popychając ich do przodu — wpadł dowódca warty i jeszcze dwóch chłopaków ze zmiany czuwającej. Zef wyprężył się na baczność, odkaszlnął i wytrzeszczywszy na rotmistrza bezwstydne niebieskie ślepia zachrypiał:
— Melduję się starszy sto czternastego oddziału skazanych. Na trasie zatrzymano tego oto człowieka. Wszystko wskazuje na to, że jest nienormalny, panie poruczniku: żre trujące grzyby, nie rozumie ani słowa, gada niezrozumiale i chodzi, jak sam pan rotmistrz raczy zauważyć, nago.
Póki Zef meldował, zatrzymany szybko obiegał oczyma pomieszczenie, dziwnie i niesamowicie i uśmiechając się do wszystkich obecnych, a zęby miał białe jak cukier. Pan rotmistrz założył ręce do tyłu, zbliżył się i obejrzał go od stóp do głów.
— Kim jesteście? — zapytał.
Zatrzymany uśmiechnął się jeszcze niesamowiciej, postukał się dłonią po piersi i niezrozumiale powiedział coś w rodzaju „mach-sym”. Dowódca warty zarżał, wartownicy zachichotali i pan rotmistrz też się uśmiechnął. Gaj nie od razu zrozumiał, o co chodzi, dopiero później przypomniał sobie, że w złodziejskim żargonie „mach-sym” znaczy „łyknął nóż”.
— Najwidoczniej to ktoś z waszych — powiedział rotmistrz do Zefa.
Zef pokręcił głową, wytrząsając ze swego brodziska kłęby kurzu.
— Nie, panie rotmistrzu — powiedział. — Mach-sym to niby jego imię, bo tak się sam nazywa, a złodziejskiego żargonu nie rozumie. Więc to nie jest nasz.
— Pewnie wyrodek — powiedział dowódca warty. Pan rotmistrz spojrzał na niego zimnym wzrokiem. — Goły… — przejętym głosem wyjaśnił dowódca warty i zaczął się cofać do drzwi. — Czy mogę się odmeldować, panie rotmistrzu? — zapytał.