Nie spuszczając oczu z Maksyma wystrzelił przez ramię serię zgrzytających, jazgotliwych dźwięków, w których kilkakroć powtórzyło się słowo „Mach-sym”, w odpowiedzi na co niewidzialny smętny osobnik zaczął wydawać przerażająco płaczliwe dźwięki. Rudobrody wytrzeszczył niebieskie oczy, rozwarł żółtozębą paszczękę i zarechotał jak szalony. Najwidoczniej coś go bardzo rozbawiło. Gdy się już do woli naśmiał, wytarł oczy wolną ręką, opuścił swoją śmiercionośną broń i dał Maksymowi nie pozostawiający wątpliwości znak głową: „No, wychodź!”
Maksym posłuchał, wyszedł na ganek i znowu wyciągnął ku rudobrodemu witkę z grzybami. Rudobrody wziął gałązkę, zaczął obracać na wszystkie strony, powąchał i wyrzucił.
— O, nie! — sprzeciwił się Maksym. — Jeszcze będziecie palce lizać…
Pochylił się i podniósł gałązkę. Rudobrody się nie sprzeciwiał. Klepnął Maksyma po plecach, pchnął ku ognisku, nacisnął ramię, posadził i zaczął coś tłumaczyć. Ale Maksym nie słuchał. Patrzył na ponuraka, który siedział po drugiej stronie ognia i suszył jakąś wielką, brudną szmatę. Jedną nogę miał bosą. Bez przerwy poruszał palcami i tych palców miał pięć. Pięć, a wcale nie sześć.
Rozdział II
Gaj siedząc na brzeżku ławki pod oknem polerował mankietem godło na berecie i patrzył, jak kapral Waribobu wypisuje mu dokumenty podróżne. Kapral trzymał głowę przechyloną na bok, oczy wytrzeszczył, lewą rękę położył na stole przytrzymując blankiet z czerwoną obwódką, prawą zaś bez pośpiechu stawiał kaligraficznie litery. Nieźle mu to wychodzi — myślał Gaj z niejaką zazdrością. Stary zatramenciały pryk: dwadzieścia lat w legionie i ciągle gryzipiórek. Patrzcie go, jak to gały wytrzeszcza… Zaraz jeszcze i jęzor wywali… Duma brygady… Nie mówiłem… Język też ma upaprany atramentem. Bywaj zdrów, Waribobu, ty stary kałamarzu, więcej się już nie zobaczymy. W ogóle to jakoś smutno mu stąd odjeżdżać: chłopaki się nieźle dobrały, panowie oficerowie też, no i sama służba pożyteczna, honorowa… Gaj pociągnął nosem i wyjrzał przez okno.
Za oknem wiatr niósł biały kurz po szerokiej, gładkiej ulicy bez chodników, wyłożonej starymi sześciokątnymi płytami; bielały ściany długich, jednakowych domów administracji i personelu inżynieryjnego; ulicą szła, osłaniając się przed kurzem i przytrzymując spódniczkę, pani Idoja, dama pulchna i reprezentacyjna, mężna kobieta, która nie zawahała się podążyć wraz z dziećmi za panem brygadierem w te niebezpieczne okolice. Wartownik przed budynkiem komendantury, nowicjusz w sztywnym prochowcu i berecie naciągniętym na uszy, poderwał się przed nią na baczność. Potem przejechały dwie ciężarówki z katorżnikami. Pewnie na szczepienia… Racja, w łeb go, niech się nie rozgląda: to nie wycieczka…
— Jak ty się właściwie piszesz? — zapytał Waribobu. — Gaal? Czy może zwyczajnie Gal?
— Nie, panie kapralu — powiedział Gaj. — Nazywam się Gaal.
— Szkoda — powiedział Waribobu, ssąc w zadumie obsadkę. — Gdyby było można „Gal”, jak raz by się zmieściło w linijce…
Pisz, pisz, gryzipiórku — pomyślał Gaj. — Nie ma co linijek oszczędzać. I to się nazywa kapral… Guziki zaśniedziałe, ładny mi kapral. Masz dwie blachy, a strzelać porządnie się nie nauczyłeś, przecież wszyscy o tym wiedzą…
Drzwi się otworzyły i do kancelarii szybkim krokiem wszedł pan rotmistrz Toot ze złocistą opaską dyżurnego na rękawie. Gaj poderwał się i stuknął obcasami. Kapral uniósł siedzenie, ale pisać nie przestał…
— Aha… — rzekł pan rotmistrz zdzierając ze wstrętem z twarzy pochłaniacz kurzu. — Szeregowy Gaal. Wiem, wiem, porzucacie nas. Szkoda. Ale gratuluję. Mam nadzieję, że w stolicy będziecie służyć z równą gorliwością. — Tak jest, panie rotmistrzu! — powiedział Gaj z takim przejęciem, że aż go w nosie zaszczypało. Bardzo lubił pana rotmistrza Toota, wykształconego oficera, dawnego profesora gimnazjum. Okazuje się, że i pan rotmistrz go wyróżniał.
— Możecie usiąść — powiedział pan rotmistrz idąc za barierkę w kierunku swojego biurka. Na stojąco pobieżnie przejrzał papiery i chwycił słuchawkę. Gaj skromnie odwrócił się w stronę okna.