Maksym wrócił do ogniska, podrzucił parę gałązek do ognia i zajrzał do kociołka. Polewka kipiała. Rozejrzał się wokoło, znalazł coś w rodzaju łyżki, powąchał ją, wytarł trawą i znów powąchał… Potem ostrożnie zebrał szarawe szumowiny i strząsnął je na węgle. Zamieszał zupę, zaczerpnął z brzegu, podmuchał i spróbował. Okazała się całkiem niezła, coś w rodzaju polewki z wątroby tachorga, tylko bardziej ostra w smaku. Maksym odłożył łyżkę, pieczołowicie, obiema rękami zdjął kociołek z ognia i postawił na trawie. Potem znów się rozejrzał i powiedział głośno: — Śniadanie gotowe! — Nie opuszczało go wrażenie, że gospodarze są gdzieś tuż obok, ale widział jedynie nieruchome, mokre od mgły krzewy i czarne, poskręcane pnie drzew. Słyszał zaś tylko potrzaskiwanie ognia i pracowite ptasie nawoływania. — No dobrze — powiedział na głos. — Róbcie, jak chcecie, a ja nawiązuję kontakt. — Bardzo szybko zasmakował w tej strawie. Czy to łyżka była zbyt wielka, czy też odwieczne instynkty wzięły górę, w każdym razie ani się spostrzegł, jak wychłeptał trzecią część kociołka. Wówczas odsunął się z żalem od niego, usiadł, starannie wytarł łyżkę, ale nie wytrzymał i jeszcze raz zaczerpnął z samego dna tych apetycznych, rozpływających się w ustach brunatnych grudek przypominających trepangi, odsunął się zupełnie, znów wytarł łyżkę i położył ją w poprzek kociołka.
Wstał, zebrał kilka cienkich witek i wszedł do budynku. Ostrożnie stąpając po spróchniałych deskach i starając się nie patrzeć na szczątki pod ścianą zaczął zbierać grzyby. Wybierał najbardziej jędrne malinowe główki i nawlekał je na gałązkę. Warto by was posolić — myślał — posypać odrobiną pieprzu, ale to nic, dla pierwszego kontaktu i tak się nadacie. Zawiesimy was nad ogniskiem, wszystkie trucizny z was wyparują i będziecie smaczniutkie, że palce lizać… Staniecie się moim pierwszym wkładem w kulturę tej planety, drugim zaś będą promienniki pozytronowe…
Nagle w domu zrobiło się odrobinę ciemniej i Maksym od razu wyczuł, że ktoś na niego patrzy. Chciał się natychmiast odwrócić, ale się opanował, policzył do dziesięciu, wolno się wyprostował i z przygotowanym zawczasu uśmiechem obrócił głowę.
Z okna patrzyła nań długa, ciemna twarz z wielkimi ponurymi oczami i smętnie opuszczonymi kącikami warg. Patrzyła bez żadnego zainteresowania, bez wrogości i bez zadowolenia, patrzyła nie na człowieka z innego świata, lecz jakby na nieposłuszne zwierzę domowe, które znów wlazło, gdzie nie należy. Przez kilka chwil patrzyli na siebie i Maksym czuł, jak smętek promieniujący z tej twarzy wypełnia dom, zatapia las i całą planetę, cały otaczający świat i że wszystko dokoła staje się nagle szare i płaczliwe; że wszystko już było i będzie jeszcze wiele razy, że nie ma żadnej nadziei na wybawienie z tej szarej i płaczliwej nudy. Potem w domu zrobiło się jeszcze ciemniej i Maksym odwrócił się ku drzwiom.
Stał w nich krępy człowiek całkowicie obrośnięty rudym włosem. Ubrany był w brzydki kraciasty kombinezon i swymi szerokimi barami zagradzał całe przejście. Spomiędzy bujnego rudego zarostu spoglądały na Maksyma kłujące niebieskie oczka, bardzo twarde, bardzo złe, a jednak jakieś wesołe; może zresztą tylko przez kontrast z płynącą od okna rozpaczliwą melancholią. Ten włochacz najwidoczniej też nie pierwszy raz widział przybyszów z innych światów, a w dodatku zwykł był postępować z tymi uprzykrzonymi gośćmi ostro, szybko i zdecydowanie, bez różnych tam kontaktów i tym podobnych niepotrzebnych komplikacji. Z szyi zwisała mu na skórzanym pasie gruba metalowa rura o nader złowieszczym wyglądzie. Otwór tego narzędzia był skierowany prosto w żołądek Maksyma. Od razu było widać, że nigdy nie słyszał ani o najwyższej wartości, jaką jest życie ludzkie, ani o Deklaracji Praw Człowieka, ani o innych podobnie wspaniałych wynalazkach najwyższego humanizmu, ani też o humanizmie jako takim, gdyby zaś ktoś mu o tych rzeczach opowiedział — z pewnością by nie uwierzył.
Maksym nie miał jednak wyboru. Wyciągnął przed siebie witkę z nawleczonymi grzybami, uśmiechnął się jeszcze szerzej i powiedział z przesadną artykulacją: „Pokój! Przyjaźń!” Ponury osobnik zza okna zareagował na to hasło długim bełkotliwym zdaniem, po czym opuścił rejon kontaktu i sądząc z dobiegających z zewnątrz odgłosów zaczął podrzucać suche gałęzie do ogniska. Skołtuniona ruda broda niebieskookiego zaczęła się poruszać i z miedzianych kołtunów posypały się jazgotliwe, porykujące dźwięki przypominające Maksymowi do złudzenia hałas żelaznego smoka na skrzyżowaniu.
— Tak! — powiedział Maksym energicznie kiwając głową. — Ziemia! Kosmos! — Wskazał gałązką na zenit i rudobrody posłusznie spojrzał na zrujnowany strop. — Maksym! — kontynuował Maksym dotykając palcem własnej piersi. — Mak-sym! Nazywam się Maksym! — Aby nie było żadnych wątpliwości, walnął się w pierś niczym rozwścieczony goryl. — Maksym!
— Machch-ssym! — wrzasnął rudobrody z dziwnym akcentem.