— Jak tak samo, też… — powiedział Leśnik. — Co ja myślę? Jeżeli taki plan nawet mnie dziwi, to legionistów musi. Prawdę mówi Zielony, że zgłupieją… A do tego pięć minutek mniej będziemy się męczyć, a potem, jak dobrze pójdzie, Mak wieżę wywróci i będzie zupełnie dobrze… Pomyślcie, jak będzie dobrze! — powiedział nagle, jakby olśniony nowym pomysłem. — Przecież nikt przedtem wież nie wysadzał, chwalili się tylko, a my wysadzimy… Zanim oni tę wieżę naprawią, ile to czasu przejdzie! Chociaż z miesiąc pożyjemy jak ludzie… Bez tych obrzydliwych bólów.
— Obawiam się, że mnie nie zrozumiałeś, Kopyto — powiedział Generał. — W planie nic się nie zmieniło, tyle tylko, że napadniemy nieoczekiwanie, wzmocnimy grupę szturmową i wycofamy się w nieco innej kolejności.
— Jeżeli boisz się, że Mak nie zdoła nas wszystkich wynieść — tym samym leniwym tonem powiedziała Ordia nadal patrząc na bagna — to nie zapominaj, że będzie musiał nieść jednego, a najwyżej dwóch. A to jest silny chłopak.
— Tak — odezwał się Generał spoglądając na nią. — To prawda…
Generał był zakochany w Ordii. Nikt oprócz Maksyma tego nie dostrzegał, ale Maksym wiedział, że jest to miłość stara, beznadziejna, zrodzona jeszcze za życia Gela, która teraz stała się jeszcze bardziej beznadziejna, jeżeli to w ogóle było możliwe. Generał nie był generałem. Przed wojną pracował jako robotnik na taśmie produkcyjnej, później trafił do szkoły podoficerskiej, walczył jako kapral, pod koniec wojny został rotmistrzem. Dobrze znał rotmistrza Czaczu, miał z nim na pieńku (były jakieś zamieszki w jakimś pułku zaraz po zakończeniu wojny) i od dawna bezskutecznie na niego polował. Był członkiem konspiracyjnego sztabu, ale często brał bezpośredni udział w akcjach jako dobry żołnierz i doświadczony dowódca. Robota w podziemiu mu się podobała, ale nie bardzo sobie wyobrażał, jak to będzie po zwycięstwie. Zresztą w zwycięstwo nie wierzył. Ten urodzony wojak łatwo przystosowywał się do każdych warunków i nigdy nie planował na dłużej niż na jakieś dziesięć, dwanaście dni naprzód. Nie miał własnych przekonań. Coś tam przejął od jednorękiego Dzika, coś od Ketszefa, coś tam usłyszał w sztabie, ale najważniejsze dla niego pozostawało nadal to, co wbito mu do głowy w szkole podoficerskiej. Gdy mu się zdarzało teoretyzować, wygłaszał dziwaczną mieszaninę poglądów: władzę bogaczy należy obalić (to pochodziło od Dzika, który widocznie był kimś w rodzaju socjalisty lub komunisty), na czele państwa postawić inżynierów i techników (Ketszef), miasta zrównać z ziemią i żyć w harmonii z naturą (jakiś sztabowy filozof-bukolista); wszystko to osiągnąć można jedynie wtedy, kiedy będzie się bezwzględnie słuchać dowódców i jak najmniej paplać na tematy oderwane. Maksym dwa razy pokłócił się z nim. Nie mógł zrozumieć, po co niszczyć wieże, tracić przy tym najlepszych towarzyszy, czas, pieniądze i broń, skoro za kilkanaście dni wieża zostanie odbudowana i wszystko zostanie po staremu z tą jedynie różnicą, że ludność okolicznych wsi przekona się na własne oczy, jakimi to podstępnymi diabłami są wyrodki. Generał nie potrafił przekonywająco wytłumaczyć Maksymowi, na czym polega sens działalności dywersyjnej. Albo coś ukrywał, albo sam nie wiedział, po co to jest właściwie potrzebne; w każdym razie zawsze powtarzał jedno i to samo: rozkazy nie podlegają dyskusji, każdy napad na wieżę jest ciosem zadanym wrogowi, nie wolno powstrzymywać ludzi od aktywnej działalności, bo inaczej nienawiść w nich wygaśnie i w ogóle nie będzie już po co żyć…
— Trzeba szukać ośrodka! — nalegał Maksym. — Trzeba uderzyć w ośrodek dyspozycyjny, wszystkimi siłami, jednocześnie! Co wy macie za głowy, że nie rozumiecie takich rzeczy!
— Sztab wie, co robi — odpowiedział z naciskiem Generał, wysuwając do przodu podbródek i podnosząc wysoko brwi. — Dyscyplina jest w naszej sytuacji rzeczą najważniejszą i skończ lepiej ze swoim góralskim sobiepaństwem, Mak. Na wszystko przyjdzie czas i jeżeli dożyjesz, będziesz miał swój ośrodek.
Zresztą odnosił się do Maksyma z szacunkiem i chętnie korzystał z jego pomocy, jeżeli udar promienisty zastawał go w piwnicy Leśnika.
— A ja mimo wszystko jestem przeciwny! — powiedział uparcie Memo. — Co będzie, jeżeli nas przyduszą ogniem? Jeżeli pięć minut nam nie wystarczy, a trzeba będzie sześciu? Szalony plan. Zawsze był szalony.
— Przedłużone ładunki zastosujemy po raz pierwszy — powiedział Generał, z trudem odrywając wzrok od Ordii. — Ale i przy starym sposobie forsowania drutów los operacji decydował się zwykle w ciągu trzech, czterech minut. Jeżeli ich zaskoczymy, pozostanie nam w zapasie jedna lub dwie minuty.
— Dwie minuty to dużo — powiedział Leśnik. — W dwie minuty ja ich sam wszystkich gołymi rękami wyduszę. Bylebym tylko doleciał.
— Dolecieć… Taak… — przeciągnął z jakimś złowieszczym rozmarzeniem Zielony. — Prawda, Mak?
— A ty nie chcesz powiedzieć, Mak? — zapytał Generał.