Maksym znieruchomiał. Nie mógł nic zrobić, potrzebował co najmniej dwóch dziesiątych sekundy, może półtorej, ale temu mordercy wystarczyłoby jedna dziesiąta.
— Ręce do przodu! — krakał rotmistrz. — Kapralu, kajdanki! Podwójne kajdanki! Zwijaj się, massaraksz!
Pandi, którego Maksym na zajęciach wielokrotnie przerzucał przez głowę, zbliżył się do niego z wielką ostrożnością odpinając od pasa ciężki łańcuch. Wściekłość na jego twarzy ustąpiła miejsca zatroskaniu.
— Uważaj — powiedział do Maksyma. — Jeżeli co, to pan rotmistrz ją od razu…
Zatrzasnął stalowe bransoletki na jego przegubach, przykucnął i skuł Maksymowi nogi. Maksym uśmiechnął się w duchu. Wiedział, co będzie teraz robił. Ale nie docenił rotmistrza. Rotmistrz nie zwolnił Rady. Wszyscy razem zeszli po schodach, razem weszli do ciężarówki, a rotmistrz ani na chwilę nie odjął pistoletu. Później do ciężarówki wrzucono skutego Gaja. Do świtu było jeszcze daleko, nadal siąpił deszcz, rozmyte latarnie ledwie oświetlały mokrą ulicę. Legioniści siadali z łoskotem na ławkach, ogromne mokre psy w milczeniu ciągnęły smycze, a gdy je karcono, nerwowo, skamlająco ziewały. W bramie stał oparty o futrynę dozorca z rękami złożonymi na brzuchu. Drzemał.
Rozdział XII
Prokurator generalny odchylił się na oparcie fotela, wrzucił do ust kilka suszonych jagód, pogryzł je i popił łykiem leczniczej wody. Zmrużył powieki, przycisnął zmęczone oczy palcami i zaczął nasłuchiwać. Na wieleset metrów dokoła panował całkowity porządek. Gmach Pałacu Sprawiedliwości był pusty, w okna monotonnie bębnił deszcz, nie wyły syreny, nie piszczały hamulce, nie stukały i nie brzęczały windy. Nie było w nim nikogo, jedynie za wysokimi drzwiami siedział cicho, jak mysz pod miotłą, nocny referent gotowy wykonać każdy rozkaz. Prokurator wolno rozchylił powieki i przez wirujące kolorowe plamy popatrzył na zrobiony na specjalne zamówienie fotel dla petentów. Fotel trzeba będzie wziąć ze sobą… Biurko też trzeba będzie wziąć, przyzwyczaiłem się do niego. A jednak będzie mi chyba żal stąd odchodzić, nieźle sobie to miejsce przez dziesięć lat wygrzałem. Czemu zresztą mam odchodzić? Człowiek to jednak dziwne stworzenie: jeżeli widzi przed sobą drabinę, to musi koniecznie wdrapać się na sam szczyt. Na szczycie jest zimno, panują szkodliwe dla zdrowia przeciągi, szczeble są śliskie i niebezpieczne, upadek z nich grozi śmiercią. Każdy o tym doskonale wie, a jednak wdrapuje się, gramoli z językiem wywieszonym na brodę. Wdrapuje się wbrew sytuacji, wbrew własnym instynktom, zdrowemu rozsądkowi i przeczuciom. Gramoli się, gramoli i gramoli… Ten, który nie wdrapuje się do góry, pozostaje na dole, to fakt. Ale i ten, który wspina się ku górze, również spada na dół…
Pisk wewnętrznego telefonu przerwał mu te rozmyślania. Wziął słuchawkę i marszcząc brwi powiedział z niezadowoleniem:
— O co chodzi? Jestem zajęty!
— Wasza ekscelencjo — zaszeleścił referent. — Jakiś człowiek, który przedstawił się jako Wędrowiec, jest na „szarej” linii i domaga się rozmowy z waszą…
— Wędrowiec — prokurator ożywił się. — Łączyć!
W słuchawce szczęknęło, referent zaszeleścił: „Jego ekscelencja słucha pana”. Znowu szczęknęło i znajomy głos powiedział twardo, po chontyjsku wymawiając zgłoski:
— Mądrala? Witaj. Bardzo jesteś zajęty?
— Dla ciebie nie.
— Muszę z tobą porozmawiać.
— Kiedy?
— Teraz, jeżeli można.
— Jestem do twojej dyspozycji — powiedział prokurator. — Przyjeżdżaj.
— Będę za dziesięć, piętnaście minut.
Prokurator odłożył słuchawkę i przez kilka chwil siedział nieruchomo, poszczypując dolną wargę. Zjawiłeś się, przyjacielu — pomyślał. — Znów jak grom z jasnego nieba. Massaraksz, ile to pieniędzy wydałem na tego człowieka! Znacznie więcej niż na wszystkich pozostałych razem wziętych, a wiem tylko tyle, ile wszyscy inni wzięci osobno. Niebezpieczny facet. Z nim nigdy nic nie wiadomo. Zepsuł mi nastrój. Prokurator popatrzył gniewnie na papiery rozrzucone na biurku, niedbale zgarnął je na stos i wsunął do szuflady. Ile czasu go nie było? No tak, dwa miesiące. Jak zawsze. Zniknął nie wiadomo gdzie, dwa miesiące żadnych informacji i masz, jak diablik ze szkatułki. Nie, z tym diablikiem trzeba coś zrobić, tak pracować nie wolno. No dobrze, a czego on ode mnie potrzebuje? Co się właściwie w ciągu tych dwóch miesięcy wydarzyło? Zeżarli Spryciarza. Wątpię, aby go to interesowało. Spryciarzem pogardzał. Zresztą on gardzi wszystkimi… W jego parafii nic się nie działo, a gdyby nawet, to nie zawracałby mi tym głowy, tylko od razu poszedłby do Barona albo do Kanclerza… Może wyniuchał coś ciekawego i chce przystąpić do spółki? Daj Boże, daj Boże… Ale ja na jego miejscu z nikim bym spółek nie zawiązywał… Może jakiś proces? Nie, co tu ma do rzeczy jakiś proces… A zresztą nie będziemy wróżyć, lepiej przedsięweźmiemy odpowiednie kroki…