Droga była niedaleka i bezpieczna. Ludzi na ulicach nie spotkał i dopiero przed samym domem zobaczył człowieka. Dozorcę. Siedział na swoim stołku i spał. Maksym ostrożnie przeszedł koło niego, wspiął się po schodach na górę i zadzwonił tak, jak zawsze dzwonił dawniej. Za drzwiami panowała cisza, potem coś skrzypnęło i drzwi się uchyliły. Zobaczył Radę.
Nie krzyknęła tylko dlatego, że straciła oddech i zacisnęła sobie usta ręką. Maksym objął ją, przygarnął do siebie i pocałował w czoło. Miał takie uczucie, jakby wrócił do domu, w którym już od dawna przestano na niego czekać. Zamknął za sobą drzwi. Weszli cicho do pokoju, gdzie Rada od razu się rozpłakała. W pokoju pozostało wszystko po staremu, nie było tylko jego polowego łóżka, a na kanapie siedział Gaj w nocnej koszuli i rozpaczliwie wytrzeszczał na Maksyma przerażone, ogłupiałe ze zdumienia oczy. Trwało to kilka minut: Maksym i Gaj patrzyli na siebie, a Rada płakała.
— Massaraksz — powiedział wreszcie bezradnie Gaj. — Żyjesz?… Nie zabili cię?
— Witaj, przyjacielu — powiedział Maksym. — Szkoda, że jesteś w domu. Nie chciałem ci zaszkodzić. Jeżeli chcesz, natychmiast sobie pójdę.
Rada momentalnie wczepiła się w jego rękę.
— Nig-dy! — powiedziała zdławionym głosem. — Za żadną cenę! Nigdzie nie pójdziesz. Niech spróbują… Wtedy i ja również…
Gaj odrzucił koc, spuścił nogi z kanapy i podszedł do Maksyma. Dotknął jego ramion i rąk, wybrudził się smarem, wytarł sobie czoło i czoło sobie też ubrudził.
— Nic nie rozumiem — powiedział żałośnie. — Żyjesz… Skąd się wziąłeś? Rada, przestań ryczeć. Nie jesteś ranny? Okropnie wyglądasz. I ta krew…
— To nie moja — powiedział Maksym.
— Nic nie rozumiem — powtórzył Gaj. — Żyjesz! Rada, zagrzej wody! Obudź staruszka, niech da wódki…
— Cicho — powiedział Maksym. — Nie hałasujcie. Jestem ścigany.
— Przez kogo? Dlaczego? Co za głupstwa… Rada, pozwól mu się przebrać! Mak, siadaj, siadaj… A może wolisz się położyć? Jak to się stało?
Maksym ostrożnie usiadł na brzeżku krzesła, położył ręce na kolanach, żeby niczego nie zabrudzić i patrząc na tę dwójkę, po raz ostatni patrząc na nich jak na swoich przyjaciół, odczuwając nawet coś w rodzaju ciekawości, co też się stanie za chwilę, powiedział:
— Jestem teraz zbrodniarzem stanu, moi drodzy. Dopiero co wysadziłem wieżę.
Zrozumieli od razu, natychmiast pojęli, o jakiej wieży mowa i o nic nie zapytali. Rada tylko zacisnęła dłonie nie odrywając od niego wzroku, a Gaj stęknął, podrapał się obiema rękami w czuprynę i odwracając oczy powiedział ze złością:
— Bałwan! Znaczy, żeś się postanowił zemścić… Na kim się mścisz? Ech, ty! Jakeś był wariatem, tak i zostałeś. Zupełnie jak dziecko… No dobra. Nic nie mówiłeś, my niczego nie słyszeliśmy. Dobra… Nic nie chcę wiedzieć. Rada, idź grzać wodę. Rozbieraj się! — powiedział do Maksyma srogim tonem. — Upaprałeś się jak nieboskie stworzenie. Gdzie też cię diabli nosili…
Maksym wstał i zaczął się rozbierać. Zrzucił brudną i mokrą bluzę (Gaj zobaczył blizny po kulach i głośno przełknął ślinę), ze wstrętem ściągnął okropnie uwalane spodnie i buty. Cała odzież była pokryta czarnymi plamami i wyzwoliwszy się z niej Maksym poczuł ulgę.
— Zrobione — powiedział i znowu usiadł. — Dziękuję, Gaj. Ja tu na krótko, tylko do rana, a potem pójdę…
— Dozorca cię widział? — zapytał ponuro Gaj.
— Spał.
— Spał… — powtórzył Gaj z powątpiewaniem. — Wiesz, że on… Może zresztą i spał. Musi przecież w końcu kiedyś spać.
— Dlaczego jesteś w domu? — powiedział Maksym. — Cały legion pewnie jest teraz za miastem…
— Już nie jestem legionistą — powiedział Gaj z krzywym uśmiechem. — Wygnali mnie z legionu, Mak. Jestem teraz zwyczajnym kapralem w armii, uczę wsiowych kołków, która noga jest lewa, a która prawa. Nauczę i na chontyjską granicę, do okopów… Tak to wyglądają moje sprawy, Mak.
— To przeze mnie? — zapytał cicho Maksym.
— Jak by ci to powiedzieć… Właściwie tak.
Popatrzyli na siebie i Gaj odwrócił oczy. Maksym nagle pomyślał, że gdyby Gaj teraz go wydał, to pewnie by wrócił do legionu i do swojej zaocznej szkoły oficerskiej. Pomyślał też, że jakieś dwa miesiące temu podobna myśl nie mogłaby mu przyjść do głowy. Zrobiło mu się nieprzyjemnie, zapragnął wyjść, zaraz, natychmiast, ale wtedy wróciła Rada i zawołała go do łazienki. Zanim się umył, Rada przygotowała posiłek i zaparzyła herbatę. Gaj w tym czasie siedział na tym samym miejscu z głową opartą na pięściach i z rozpaczą na twarzy. O nic nie pytał, pewnie bał się usłyszeć coś strasznego, coś takiego, co skruszy ostatnią linię jego obrony i przetnie ostatnie nitki łączące go jeszcze z Maksymem. Rada też o nic nie pytała, pewnie nawet o tym nie pomyślała, tylko po prostu nie spuszczała z niego wzroku, nie wypuszczała jego ręki i czasami pochlipywała. Bała się, że ukochany człowiek nagle zniknie. Wówczas Maksym — czasu było mało — odsunął nie dopitą filiżankę i sam zaczął opowiadać o wszystkim.