Wbiegli do lasu. Twarz chłostały mokre gałęzie. Maksym wymijał drzewa rzucające mu się naprzeciw i przeskakiwał przez zastępujące mu drogę pnie. To było trudniejsze niż przypuszczał. Nie był już taki jak dawniej i w ogóle wszystko było nie takie, jak trzeba. Wszystko było obłędne, niepotrzebne i bezsensowne. Z tyłu pozostawały połamane krzewy, krwawy ślad i zapach, a drogi już od dawna były obstawione, psy wyrywały się z rąk przewodników i rotmistrz Czaczu z pistoletem w ręku wykrakując rozkazy biegł kaczym krokiem po asfalcie, przeskakiwał rowy i jako pierwszy nurkował w las. Za plecami została idiotyczna, obalona wieża, spaleni legioniści i trójka martwych, już zesztywniałych towarzyszy. Tutaj, przy sobie miał dwóch rannych, półżywych, nie mających prawie żadnych szans… I to wszystko dla jednej wieży, jednej spośród dziesiątków tysięcy takich samych… Już nikomu więcej nie pozwolę zrobić takiego głupstwa… Nie, powiem, ja to widziałem… Ileż krwi w zamian za stos bezużytecznego, zardzewiałego żelastwa… Jedno głupie młode życie za rdzawe żelazo, jedno głupie stare życie za żałosną nadzieję choć kilku dni ludzkiej egzystencji i jedna miłość, rozstrzelana nawet nie za żelazo ani za nadzieję… Jeżeli chcecie po prostu przeżyć, powiem im, to czemu tak łatwo umieracie, czemu tak tanio sprzedajecie swoje życie?… Massaraksz, nie pozwolę im umierać, oni będą żyć, nauczą się żyć… Jakiż inny bałwan zdecydowałby się na to, jak im mogłem na to pozwolić?…
Wyskoczył pędem na polną drogę niosąc Mema na ramieniu, a drugą ręką podtrzymując Generała. Obejrzał się. Malec już biegł ku niemu od kamienia granicznego. Był mokry, pachniał potem i strachem.
— To wszyscy? — zapytał z przerażeniem i Maksym był mu za to przerażenie wdzięczny.
Donieśli rannych do motocykla, wepchnęli Mema do wózka, a Generała posadzili na tylnym siodełku. Malec przywiązał go do siebie pasem. W lesie było jeszcze cicho, ale Maksym wiedział, że to nic nie znaczy.
— Naprzód! — powiedział. — Nie zatrzymuj się, przebijaj przez obławę…
— Wiem — powiedział Malec. — A ty?
— Postaram się ich odciągnąć. Nie bój się, ucieknę.
— Uciekniesz, a jakże… — powiedział Malec i kopnął starter. Motocykl zaterkotał. — A czy wieżę przynajmniej wysadziliście? — krzyknął.
— Tak — odpowiedział Maksym i Malec pognał przed siebie.
Zostawszy sam Maksym przez kilka sekund stał nieruchomo, a potem rzucił się z powrotem w las. Na pierwszej z brzegu polance zerwał z siebie kurtkę i wepchnął ją w krzaki. Później biegiem wrócił na drogę i jakiś czas ze wszystkich sił biegł w kierunku miasta, zatrzymał się, odczepił od pasa granaty, rozrzucił je na drodze, przedarł się przez krzewy na drugą stronę starając się złamać jak najwięcej gałązek, porzucił za krzewami chustkę do nosa i dopiero wtedy ruszył prosto w las przechodząc na równy, myśliwski bieg. Musiał tak przebiec dziesięć do piętnastu kilometrów.
Biegł nie myśląc o niczym i zważając tylko na to, aby nie zboczyć zbytnio z kierunku na południowy zachód i wybierając miejsce, gdzie miał postawić nogę. Dwukrotnie przecinał drogi. Za pierwszym razem była to pusta polna droga, a za drugim Szosa Wczasowa, na której również nikogo nie było, ale tam po raz pierwszy usłyszał psy. Nie mógł określić, jakie to były psy, lecz na wszelki wypadek zrobił wielką pętlę i półtorej godziny później znalazł się wśród magazynów miejskiego dworca towarowego.
Paliły się tam lampy, przeciągle pogwizdywały parowozy i kręcili się ludzie. Nikt tam pewnie o niczym nie wiedział, ale już nie można było biec, bo mogli go uznać za złodzieja. Zwolnił i kiedy obok niego przetoczył się w kierunku miasta ciężki pociąg towarowy, wskoczył na platformę z piaskiem, ukrył się i dojechał aż do betoniarni. Tam zeskoczył w biegu, otrzepał z siebie piasek, trochę przybrudził sobie twarz i ręce smarem i zaczął się zastanawiać, co ma robić dalej.
Przekradać się do domku Leśnika nie miało najmniejszego sensu, a była to jedyna kryjówka w pobliżu. Można było spróbować przenocować w Osiedlu Kaczki, ale to było niebezpieczne. Rotmistrz Czaczu znał ten adres, a poza tym Maksym ścierpł na samą myśl o tym, jak zjawi się w domu starej Illii i opowie jej o śmierci córki. Nie było dokąd iść. Wstąpił do ubożuchnej nocnej knajpki dla robotników, zjadł serdelki, napił się piwa i podrzemał oparty o ścianę. Wszyscy goście byli tak samo brudni i zmęczeni jak on: robotnicy z ostatniej zmiany, którzy spóźnili się na nocny tramwaj. Przyśniła mu się Rada i pomyślał we śnie, że Gaj uczestniczy teraz prawdopodobnie w obławie i że to bardzo dobrze. Rada lubi go i przygarnie, pozwoli się umyć i przebrać (powinno tam jeszcze być jego cywilne ubranie, które dał mu Fank). A rano będzie można pojechać na wschód, gdzie znajduje się druga znana mu melina. Obudził się, zapłacił za jedzenie i wyszedł.