Tego samego wieczora byłem w Londynie. Myślałem, że również do Edynburga polecę samolotem, ale w Anglii wybuchł właśnie strajk personelu latającego i musiałem zadowolić się pociągiem. Na dworcu King Cross powiedziano mi, że do Edynburga jest nocny pociąg i są w nim jeszcze wolne miejsca, nie potrafiono mi jednak podać dokładnie czasu odjazdu. Ruch strajkowy wydawał się ogarniać cały transport. Nie odchodziły już niektóre podmiejskie pociągi, mówiło się też o przerwach w pracy w innych miastach. Mimo wszystko wykupiłem bilet sypialny, błagając niebiosa, żeby mój pociąg odjechał. Myślałem wyłącznie o Marjorie. Im bardziej odległość między nami malała, tym silniejsza stawała się chęć odnalezienia jej. Było to uczucie potężne, cudowne a bolesne zarazem. Podniecało mnie, a równocześnie wywoływało falę smutku. O Denise myślałem bez najmniejszego uczucia litości.
Odjazd pociągu zaplanowany był na godzinę jedenastą. O wpół do jedenastej stał już przy peronie, ale że był jedyny na całym dworcu, nie budził zaufania. W ogóle atmosfera na stacji była dziwna. Przypominała wojnę. Dookoła panowała drażniąca cisza. Nieliczni kolorowi tragarze, odprowadzając posępnych podróżnych do ich wagonów, kręcili się niemal bezszelestnie. Ulokowałem swoją walizkę w przedziale i – by się uspokoić – zacząłem chodzić po peronie. Kiedy doszedłem do czoła pociągu, zauważyłem że nie ma lokomotywy.
Postanowiłem, że jeśli pociąg nie odjedzie, poszukam na tę noc pokoju, a rano wynajmę jakiś wóz. Jak długo trzeba jechać do Edynburga? Może ze dwa dni. Wiedziałem, że angielskie drogi są wąskie, a ruch na nich powolny.
Za kwadrans jedenasta zjawiła się lokomotywa. Jej sapanie wypełniło stację cudownym hałasem. Pociąg zadrżał, stuk zderzaków rozlegał się w nieskończoność. Wyruszyliśmy dokładnie o jedenastej.
Coraz szybciej wzdłuż torów zaczęło uciekać brzydkie i mokre przedmieście, o konturach narysowanych tuszem. Gdy do oka wpadła mi wilgotna sadza, podniosłem szybę. Wiedziałem, że ruszyliśmy na dobre.
Spałem jeszcze głębokim snem, gdy do drzwi zapukał konduktor. Był to chudy i antypatyczny facet, o trójkątnej twarzy. Jego ciemnoczerwona kurtka była poplamiona sadzami.
– Jest szósta, sir. Za godzinę będziemy w Edynburgu!
Podawał mi tacę z bardzo skromnym śniadaniem. Kawa była blada i bez smaku, a suchar, gdy wbiłem w niego zęby, rozpadł się w pył. Zapach zakurzonej pościeli, zardzewiałych kranów i sadzy, a także rozkołysany, zatopiony w deszczu krajobraz, nie stępiły mojego entuzjazmu. Za godzinę będę w Edynburgu. Odnajdę Marjorie Faulks. Ivanhoe! Denise nie myliła się: rzeczywiście odgrywałem rolę bohatera niosącego Marjorie miłość i oparcie, których się po mnie spodziewała.
Edynburski dworzec położony jest w jakimś wielkim dole, toteż panoramę miasta mogłem objąć spojrzeniem dopiero wówczas, gdy taksówka którą jechałem wydobyła się z niego. Ciemne, surowe, groźne, zbudowane z ponurego granitu miasto wydawało się wyłaniać z przeszłości. Myślę, że właśnie w tym momencie przeczułem dramat, który miał nastąpić.
Taksówka jechała wzdłuż Princes Street, która jest dla Edynburga tym, czym Pola Elizejskie dla Paryża. Jest to szeroka arteria, wzdłuż której wyrosły nowoczesne budynki, stojące naprzeciw głębokiej doliny zamienionej w ciąg parków publicznych. Zza tej doliny wyłania się skalisty szczyt, na którym stoi stary Edynburg ze swoją czarną, ponurą fortecą i starymi armatami na blankach.
Taksówka opuściła Princes Street i jej sklepy, aby zanurzyć się w inną dolinę. Minęliśmy jakiś most i wjechaliśmy na zadrzewioną arterię, która przestawała być aleją, ale jeszcze nie była szosą. Piętrowe, czerwone autobusy jechały jeden za drugim. Taksówka ostro zakręciła i zatrzymała się za luksusowym turystycznym autokarem ze szwedzką rejestracją. Kręciły się wokół niego starsze ufryzowane panie, które prowadziły ożywione rozmowy ze zdziecinniałymi z trudem poruszającymi się starcami.
Odczytałem napis na frontonie odpychającego budynku, wyglądającego na gmach użyteczności publicznej. Anemiczny neon zawiadamiał, ze mieści się w nim „Learmonth Hotel".
Tutaj, w tej fortecy z czarnego granitu, była ona. Serce zaczęło mi walić. Myśl, że zaraz ją zobaczę, wywołała dreszcz emocji.
Miałem już przekroczyć próg hotelu, gdy zjawił się Szkot w zielonym kilcie i czarnej bermycy. Sądziłem, że to jakiś wojskowy. Nosił ciężką pelerynę i trzymał oburącz brzuchatą, najeżoną czarnymi rożkami kobzę.
Kobziarz stanął w drzwiach i zaczął grać jakąś ludową melodię. Te nosowe dźwięki wydały mi się być hymnem powitalnym. Szwedzcy turyści byli zachwyceni i puścili w ruch aparaty fotograticzne. Mając nadzieję, że w którymś oknie ujrzę twarz Marjorie, spojrzałem na surową fasadę hotelu. Ale goście „Learmonth Hotel" musieli być zwykłymi nudziarzami, bo żaden nie wyjrzał.
Muzyka się urwała, kobziarz podszedł do mnie i sięgnął stanowczym gestem po mój bagaż. Ten wysoki mężczyzna o czerwonych włosach i bezbarwnych oczach okazał się portierem hotelu.