Poprowadził mnie przez hol. Mimo licznych podroży takiej recepcji jeszcze nie widziałem. Podłoga była przykryta dywanem w szkocki wzór, przy czym każde pasmo kraty było inne. Podobnie tapeta. Było to tak oszałamiające, że kameleon na tle takiej pstrokacizny musiałby zwariować. Te barwne fale przecinała lada w kształcie dziobu statku. Natomiast właściciel tego wszystkiego przypominał mojego gospodarza z hotelu w Juan. Tyle tylko że był bardziej okrągły, bardziej różowy i bardziej łysy. Przyjął mnie z pewną rezerwą: klient, który nie zamówił pokoju i zjawia się o siódmej nad ranem lekko go zaniepokoił. Ani opalenizna, ani jasny garnitur, który tu był nie do noszenia, absolutnie nie pasowały do otoczenia.
Dał mi jednak pokój, zaznaczając, że będzie wolny trochę później. Miałem ochotę go prosić o połączenie z Marjorie, ale w ostatniej chwili się wstrzymałem. Przypomniałem sobie, że miał tu do niej przyjechać , mąż, i nie chciałem jej skompromitować. Ułożywszy walizkę pod jakąś ławką, czekałem na porę breakfastu. Po godzinie zaczęli schodzić do jadalni goście hotelowi. Przeważnie byli to ludzie w podeszłym wieku i pojąłem, że „Learmonth" współpracuje głównie z biurami turystycznymi. Doszedłem do przekonania, że wycieczki składają się wyłącznie z wdów, starych panien i niedołężnych par. Pod hotel podjeżdżały coraz to nowe autokary i za każdym razem wychodził do nich kobziarz, aby zagrać nowo przybyłym. Stawałem się coraz bardziej niecierpliwy. Czyż po takiej podróży siedzenie tu na ławce i czekanie na kobietę, do której przybyłem z tak daleka, nie było czymś idiotycznym?
Udałem się do dining-roomu i zamówiłem jajka na bekonie. Ogromna sala przypominała jadalnię pensjonatu. Stare Amerykanki wrzeszczały jak przestraszone perliczki, a od czasu do czasu – nie wiadomo czemu – wybuchały głośnym śmiechem. Starszy mężczyzna, najwyraźniej pochodzący z Teksasu, który na głowie miał słomkowy kapelusz z nieprawdopodobnie wielkim rondem, a w uchu jakiś skomplikowany aparat słuchowy, pałaszował małą łyżeczką porcję owsianki. Mleczna papka kapała na jego ręcznie malowany krawat. Ten podstarzały kowboj wyglądał pociesznie, ja jednak nie miałem ochoty nawet się uśmiechać. Byłem niespokojny. Podejrzewałem, że Marjorie musiało się coś przydarzyć.
Wróciłem do pstrokatego holu. Na jednej ze ścian wisiała wielka drewniana tablica, którą przecinały krzyżujące się taśmy w szkockie wzory. Pracownicy recepcji układali według im tylko znanego porządku listy. Zacząłem nerwowo szukać nazwiska Marjorie. Byłem prawie pewien, że go nie odnajdę.
Jednak odczytałem je. Na wysłanym przeze mnie poprzedniego dnia z Juan-les-Pins telegramie, którego nikt jeszcze nie odebrał.
ROZDZIAŁ VII
Ten niepozorny biało-niebieski prostokąt przeraził mnie niczym zawiadomienie z żałobną obwódką. Świadczył tak wymownie i tak przejmująco o nieobecności Marjorie, że pojawiły mi się łzy w oczach.
I prawie natychmiast pomyślałem, że może nie chodzi o mój telegram. Wtedy uczyniłem rzecz niesłychanie niedelikatną: otworzyłem przesyłkę. Przeżyte rozczarowanie ukarało mnie za tę zuchwałość.
„Kochanie, przyjeżdżam
Jean-Marie Valaise".
Zwięzłość tekstu, który brzmiał jak zwycięski okrzyk, wydała mi się teraz złowieszcza. Zawstydzony i zrozpaczony, złożyłem telegram z powrotem i umieściłem na poprzednim miejscu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. W tym hotelu panował większy ruch niż na dworcu autobusowym. Tłumy ludzi z bagażami kłębiły się w holu. Nagle nacierały na jakiś autokar, z którego wysiadali, witani jękliwymi dźwiękami kobzy, nowi przybysze.
Zauważył mnie właściciel hotelu i podniósł rękę. Podbiegłem pełen nadziei.
– Pokój pana jest wolny, sir.
Tylko o to chodziło. Zjawił się zaraz portier-kobziarz, który chwycił moją walizkę i poprowadził mnie ku schodom. Szedł przede mną, sapiąc jak drwal przy pracy.
Z mego monstrualnych rozmiarów pokoju, można było, przy odrobinie fantazji architekta, wygospodarować trzyizbowe mieszkanie. Do sufitu było ze cztery metry, a parapet okna znajdował się na wysokości piersi. Pokój mnie przytłaczał, a szkocka makieta oraz pstrokata tapeta wywoływały torsje. Usiadłem ciężko w fotelu i zacząłem się zastanawiać nad sytuacją.
Marjorie musiała zapewne odłożyć swój wyjazd do Szkocji. Prawdopodobnie zawiadomiła mnie o tym, ale wyjechałem, zanim jej list dotarł do mnie. Jakie kroki podjąć? Może zatelegrafować do Londynu na poste-restante, prosząc o wyznaczenie mi spotkania? Nic innego, co mogłoby doprowadzić do skontaktowania się z nią, nie przychodziło mi do głowy. Nagle ogarnęła mnie nowa fala nadziei: może mój telegram dotarł z opóźnieniem i trafił do hotelu dopiero dziś rano? Może Marjorie jeszcze śpi po drugiej stronie ściany! A może wczorpj zapomniała spojrzeć na tablicę z listami... Możliwe było również, że nie dotarła do Edynburga. W liście pisała co prawda o wyjeździe do Szkocji, ale nie określała dnia. Czy uda się jej prędko przyjechać, skoro strajk transportowców wydaje się rozszerzać? Zszedłem znowu do recepcji.