— Nie kochanie. To nie dla mnie. Ja chcę żyć tym, co przychodzi i tym, co jest, nie mam zamiaru zawracać sobie głowy tym, co nadejdzie. Jeżeli chcesz, możesz je zażyć, nie mam nic przeciwko temu, ale nie proś mnie o to.
— Do diabła z tym! Nie wybierałbym się w taką podróż sam, to bez sensu.
Mary nie odpowiedziała, i to był ten najlepiej obalający wszystkie argument. Nie dyskutowaliśmy już więcej. Gdybym próbował, Mary jak to kilka razy się zdarzyło, po prostu uznałaby dyskusję za skończoną i jak zwykle okazałoby się, że się myliłem.
Próbowałem kilka razy dowiedzieć się czegoś więcej o niej samej. Wydaje mi się, że powinienem cokolwiek wiedzieć o kobiecie, z którą się ożeniłem. Na jedno z tych pytań Mary odpowiedziała w zamyśleniu, że często zastanawiała się, czy w ogóle miała dzieciństwo, czy może był to tylko wczorajszy sen.
Zapytałem ją także, jak ma na imię.
— Mary — odpowiedziała spokojnie.
— Czy to twoje prawdziwe imię? — Już dawno powiedziałem, jak nazywam się w rzeczywistości, ale oboje zdecydowaliśmy, że będzie do mnie mówiła Sam.
— Oczywiście, że to moje prawdziwe imię. Jestem Mary, od momentu, kiedy pierwszy raz mnie tak nazwałeś.
— W porządku, masz na imię Mary, moja kochana Mary. Ale, jak nazywałaś się przedtem?
Jej oczy nabrały jakiegoś niepokojącego, zranionego wyrazu.
— Przedtem nazywano mnie Allucquere.
— Allucquere — powtórzyłem, wsłuchując się w brzmienie tego niezwykłego słowa. — Allucquere. Dziwne i piękne imię. Brzmi niepokojąco i majestatycznie. Moja ukochana Allucquere.
— Teraz mam na imię Mary.
Kiedyś, gdzieś została skrzywdzona, bardzo skrzywdzona. Miałem wrażenie, że nigdy niczego nie zdradzi mi na ten temat. Przypuszczałem, że kiedyś miała męża, było to dla mnie dziwnie oczywiste. Może ten fakt powodował jej błysk w oczach, kiedy wspominałem o jej przeszłości. Postanowiłem nie myśleć o tym. Była terez moją żoną i czułem się szczęśliwy, mogąc rozkoszować się ciepłem jej uczuć. Dalej mówiłem do niej Mary, bo wiedziałem, że tego chce. Ale imię Allucąuere zapadło mi w pamięci i wciąż je powtarzałem w myślach. I zupełnie przypadkiem trafiłem na ślad pochodzenia jej imienia. W mojej pamięci odnalazłem informację, która wydawała mi się do tej pory bezużyteczna.
Istniała kiedyś społeczność, która używała własnego, przez siebie stworzonego języka, nadawano w niej także imiona jej członkom. To był Whiteman i anarchistyczno-pacyfistyczna społeczność, którą wyrzucono do Małej Ameryki. Pamiętam książkę napisaną przez ich proroka — „Entropia Radości”. Nie czytałem jej, tylko przejrzałem kiedyś. Pełno tam było pseudomatematycznych formuł mających zapewnić szczęście. Wszyscy są szczęśliwi i tym samym stają przeciwko złu. Praktyki kultowe owej sekty były niezwykle twarde.
Mieli przedziwne i bardzo już stare rozwiązanie problemu seksu. Rozwiązanie, które zdawało się im odpowiadać, ale które wywoływało niesamowity efekt, gdy kultura Withemanów zetknęła się z innymi wzorcami zachowań. Nawet Mała Ameryka okazała się niewystarczająco daleko. Gdzieś słyszałem, że wyznawcy tego kultu wyemigrowali na Wenus. Pewnie wszyscy już nie żyją.
Starałem się o tym nie myśleć. Jeżeli nawet Mary należała do tej społeczności, czy w niej została wychowana, to jest to tylko jej sprawa. Nie pozwolę, żeby kiedykolwiek kwestia kultu czy religii rozdzieliła nas. Jeśli nie chciała, żebym o tym wiedział, to po prostu omijaliśmy drażliwe tematy. Nie szperałem pośród tych informacji po to, by nasycić swoją ciekawość. Po prostu szukałem Mary.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Kiedy po raz drugi wspomniałem o pigułkach czasowych, już się nie sprzeciwiała. Zaproponowała tylko, żebyśmy wzięli minimalną dawkę.
Przygotowałem zastrzyki, żeby zaczęło działać szybciej. Zazwyczaj, kiedy je brałem, patrzyłem na zegarek. Kiedy wskazówka pokazująca sekundy zatrzymywała się, wiedziałem, że zaczęło działać. Tutaj nie mieliśmy żadnego zegarka. Właśnie wstało słońce. Nie spaliśmy przez całą noc i leżeliśmy teraz na tapczanie przy kominku.
Po zrobieniu zastrzyków przytuliliśmy się rozmarzeni i szczęśliwi. Zastanawiałem się, czy pigułki już zaczęły działać. I wtedy spostrzegłem, że słońce zatrzymało się. Znajdowało się przez cały czas w jednym punkcie. Patrzyłem na ptaka, który przelatywał za oknem. Mogłem dostrzec ruch jego skrzydeł.
Spojrzałem na swoją żonę. Słoneczny blask odbijał się na jej pięknej, szlachetnej twarzy. Pirat leżał obok zwinięty w kłębek.
— Co ze śniadaniem? — zapytałem. — Chyba jestem głodny.
— Bardzo chętnie. Przygotuj coś, ja nie mogę się ruszyć, bo obudzę Pirata — odpowiedziała sennie Mary.
— Przysięgałaś mi miłość, szacunek i śniadanie — zażartowałem i połaskotałem ją w piętę.
Mary poderwała się. Kot wrzasnął i skoczył na podłogę.
— I widzisz, co zrobiłeś? Poruszyłam się zbyt gwałtownie i przestraszył się. Na pewno czuje się urażony.
— Nie przejmuj się kotem. To ja jestem twoim mężem.