pewnie się przewróciła, pomyślała mściwie, dobrze jej tak. Zaraz będzie wracać, brudna i w
potarganym ubraniu. I dobrze! A jak ją ojciec tak zobaczy, to będzie miała karę!
Czekała, nasłuchując kroków wracającej siostry, nieruchoma jak przyczajone zwierzątko.
Nic. Cisza. Cisza absolutna, umilkły wszelkie ptaki i drobne stworzenia, i nawet wiatr przestał
szeleścić w koronach drzew. Las zamarł.
KeyTa nagle zorientowała się, że sama stara się nie drgnąć i niemal nie oddycha, jakby
ten niewidzialny całun ciszy, który spowił okolicę, i jej spętał członki. Coś się stało, coś
złego, co odebrało głos wszelkim żywym stworzeniom. Wyobraźnia podsunęła jej obraz
siostry leżącej z rozbitą głową w jakiejś jamie czy wykrocie, i z tym obrazem złość i gniew
gdzieś się ulotniły. Trzeba biec po pomoc... Poderwała się, zrobiła dwa kroki w stronę obozu i
stanęła, porażona jedną myślą. Nie znajdzie już tego miejsca. Nawet jeśli sprowadzi pomoc,
nie odnajdzie tego fragmentu lasu, tych drzew i krzewów. Las jest wszędzie taki sam. A
Nee’wa będzie tam leżeć w jakiejś dziurze, póki nie umrze.
Jak mama.
Key’la odetchnęła głęboko, otrzepała tunikę i ruszyła w ślad za siostrą. Krzyk rozległ się
ledwo kilka chwil po tym, jak straciła ją z oczu, nie mogła odejść daleko. Byleby nie wpaść
do tej samej jamy. Przeszła przez zarośla i znalazła się na niewielkiej polance, pośrodku
której rosła potężna sosna.
To nie jama, zrozumiała.
Było ich trzech, ubranych dziwacznie, w kapturach rzucających głębokie cienie na twarz.
Jeden trzymał Nee’wę za ręce, drugi siedział na nogach dziewczyny i wodził dłońmi po jej
ciele: piersiach, brzuchu, szyi. Szeptał coś, zbyt cicho, by rozpoznać słowa. Ostatni
przyglądał się temu z boku; ręce założone na piersi, nogi szeroko rozstawione. Ten właśnie ją
spostrzegł, nie zdziwił się, nie krzyknął ostrzegawczo, tylko oczy błysnęły mu spod kaptura i
wykonał krótki gest, a nogi Key’li nagle poderwały się w powietrze, przeleciała w powietrzu
dobre dziesięć stóp i walnęła na ziemię obok siostry. Coś spadło jej na plecy, unieruchomiło.
Patrzyła, bo tylko to mogła zrobić, jak ten, który dotykał Nee’wę, sięga pod ubranie i
wyciąga nóż. Długi, szary i bez wątpienia ostry. Odwrócił się ku przywódcy i zamarł. Key’la
nigdy nie widziała tak nijakiej, bezbarwnej twarzy. Jakby coś spłukało z niej wszystkie
kolory. I te oczy, martwe jak u śniętej ryby.
Nagle coś dotknęło jej szyi i poczuła chłód. Nóż, zrozumiała w jednej, przerażająco
krótkiej chwili. Taki sam, jaki gładził teraz skórę jej siostry. Zabiją nas – świadomość tego, co
zaraz się stanie, paraliżowała jak trucizna krążąca w żyłach. Zabiją, a potem pójdą sobie,
jakby nic się nie stało. W szarych oczach stojącego pod drzewem mężczyzny rozsiadła się
lodowata obojętność. Wydawał się znudzony tym, co robi, i tym, gdzie jest. Key’la wiedziała,
jakiś szósty zmysł podpowiadał jej, że w chwili, gdy odwróci się do nich plecami, znikną z
jego pamięci. Tak niewiele znaczyły.
– Przeszkadzacie.
To, że się odezwał, było tak zaskakujące, że z początku nie zrozumiała, co mówi, mimo iż
posługiwał się meekhem.
– Jesteśmy blisko, ale wy przeszkadzacie. Ucieknie nam. Ale możemy dokonać wyboru.
Jedna umrze, druga nie. Która?
Nee’wa szarpnęła się, zapiszczała. Key’lę ogarnęło paraliżujące odrętwienie. Jak to:
umrze? Czym innym jest spodziewać się, a czym innym usłyszeć wyrok, wypowiedziany
beznamiętnym, obojętnym tonem.
A potem kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie.
Wężowy splot wyskoczył znad krzewów otaczających polankę, spadł na głowę tego,
który się odezwał, i pociągnął go w tył. Mężczyzna nawet nie jęknął, sapnął tylko, zacharczał,
wczepił się palcami w dławiącą gardło pętlę, a wtedy coś wyskoczyło zza krzaków, wysoko,
jakby wyrzucone katapultą, spadło mu na plecy i szarpnęło pazurami, a gardło zaatakowanego
zmieniło się w plujący krwią krater.
Mężczyźni przytrzymujący siostry na ziemi poderwali się, sięgnęli po broń. A stworzenie,
które ich zaatakowało, już było między nimi.
Ten, który siedział na plecach Key’li, zachłysnął się nagle, zaświstał dziwacznie, zatoczył
do tyłu. Drugi wydał zdumione, pełne niedowierzania stęknięcie, coś wypadło mu z dłoni
wprost przed twarz Key’li, nie, to była jego dłoń, odcięta w nadgarstku, palce wolno
prostowały się, uwalniając rękojeść długiego noża. Dziewczynka widziała to wyraźnie, dłoń
była blada, o długich palcach i równo przyciętych paznokciach, takie szczegóły uderzały w
nią, jakby groza filtrowała to, co dzieje się wokół, nie potrafiłaby powiedzieć, jakie ten
mężczyzna miał spodnie i ile zrobił kroków, lecz dłoń o równo przyciętych paznokciach
zapamięta do końca życia. W następnej chwili obcy zagulgotał, złapał się drugą ręką za szyję
i znikł w krzakach.
Ostatni z napastników odskoczył pod stojące pośrodku polanki drzewo, oparł się plecami
o pień, jakby zmalał, zwarł w sobie. W obu rękach trzymał noże.