A ten... to, co ich zaatakowało, przepadło. Key’la ośmieliła się unieść głowę, rozejrzeć –
nic. Dwa trupy, trzeci napastnik jak wrośnięty w drzewo, cisza. Nie, nie cisza, szelest z lewej,
potem z prawej, trzask gałązki, odgłos roztrącanych liści. Mężczyzna pod drzewem sięgnął do
kaptura, odrzucił go na plecy. Miał jasne, niemal blade oczy, szare, jakby szpakowate włosy,
zwykłą twarz. Nic nadzwyczajnego. A jednak... Key’la może i minęłaby go na jakiejś ulicy,
nie oglądając się ani razu, lecz teraz odkryła, że nie może oderwać wzroku. W mężczyźnie
było coś nieludzkiego, trzymające broń ręce nawet nie drgnęły, pierś zdawała się nie
poruszać, oczy nie strzelały na boki. Tkwił nieruchomo, jak spętany zaklęciem, jakby trupy
plamiące krwią ziemię nie miały z nim nic wspólnego.
A potem odezwał się, a ona nic nie zrozumiała. To było krótkie zdanie, ledwo parę słów
rzuconych obojętnym, jakby znudzonym tonem, i to z pewnością nie w meekhu. Ani w
żadnym innym języku, z którym Key’la zetknęła się, żyjąc w tym wieloplemiennym kotle,
jakim była wschodnia granica.
I nadeszła odpowiedź. Coś śmignęło wokół pnia na wysokości szyi mężczyzny, owinęło
się wokół niej, a jego samego przycisnęło do drzewa. Oba noże skoczyły ku pętli, ostrza
wślizgnęły się pod linkę, próbowały ją przeciąć, widać było, jak prężą się mięśnie, jak
mężczyzna wkłada wszystkie siły w próbę powstrzymania nieuniknionego. A linka przesunęła
się nagle w prawo i zaraz w lewo, nabrzmiała czerwienią, pijąc krew z rozciętych tętnic, i nie
bacząc na ostrza noży, cięła dalej.
Mężczyzna zacharczał, pochylił się tak mocno w przód, że oderwał szyję od pnia, ale po
chwili rzęził już tylko i dygotał, szarpał się, orał butami wilgotną od krwi ziemię. Oba noże
wypadły mu z rąk, a on sam zawisł w półprzysiadzie. A linka piłowała dalej, ocierając się o
kręgi. A potem z wilgotnym mlaśnięciem jeden jej koniec znikł za drzewem i niedoszły
morderca upadł między korzenie.
Cisza.
Taka, jak przed mniej więcej kwadransem. Ani jeden ptak, ani jedno zwierzę nie dawało
znaku życia. Las wstrzymał oddech.
Siostry leżały na ziemi, obok nich trzy trupy, po tajemniczym napastniku ani śladu. I
nagle gdzieś zaćwierkał ptak, dzięcioł wystukał szybki rytm na korze pobliskiego drzewa.
Cisza odeszła.
– Nee’wa...
Siostra spojrzała na nią błędnym wzrokiem, oczy miała jak spodki.
– Key... Key, znalazłam cię.
– Tak... znalazłaś... Dlaczego szepczesz?
– A ty?
– Nie wiem... Chodźmy do obozu...
Wstały powoli, nie patrząc na trupy, wzięły się za ręce. Dłoń Nee’wy była zimna jak lód.
– Wiesz, gdzie jest obóz?
– Wystarczy, że będziemy szły w dół.
– Kto...?
– Nie wiem, Nee. Ale cieszę się, że przyszedł. Chodź. Chodź za mną.
Ruszyły w dół, nie oglądając się za siebie. Gdy tylko wydostały się z polanki, a krzewy
odcięły je od widoku okropności, przyspieszyły. Key’la jednak zatrzymała się nagle,
odwróciła, szybkim ruchem dotknęła ust i serca.
„Dziękuję”.
Rozdział 2
Stajenni. Kenneth spojrzał jeszcze raz po twarzach swoich dziesiętników i uznał, że jeśli
on sam miał taką minę, gdy Kawer Monel wręczał mu rozkaz, to tylko przypadkiem uniknął
nagany za lekceważenie starszego stopniem albo niesubordynację. Stajenni – odpadki z
odpadków.
Czarny miał rację w dwóch sprawach.
Po pierwsze – oddziały, które przysłano, żeby wzmocnić Regiment Wschodni, były
najmniej wartościowe ze wszystkich, jakie dowódcy pułków mieli pod ręką. Niektórzy
posuwali się do tego, że formowali kompanie specjalnego przeznaczenia, wybierając po kilka
dziesiątek – albo wręcz po kilkudziesięciu żołnierzy – z pułku i wysyłali ich na wschód. Nikt,
a już na pewno żaden normalny oficer, dobrowolnie nie pozbędzie się najlepszych ludzi, nie
odda ich pod obce dowództwo. Gdyby nie ta nieszczęsna potyczka ze Szczurami, Szósta
najpewniej nadal stacjonowałaby w Belenden.
A po drugie, to mimo wszystko byli dobrzy żołnierze. Może trochę bardziej
niezdyscyplinowani, bardziej krnąbrni czy też mniej doświadczeni niż średnia w Górskiej
Straży, lecz nadal strażnicy. Nie na darmo pierwszy kontrakt w Straży zawierano najczęściej
na rok. Na próbę. Po roku odchodziłeś, zostawałeś albo byłeś martwy. Żaden z tych, którzy
dotarli w Olekady, nie służył krócej niż rok.
Oczywiście mógł z nimi być ten sam problem, który Kenneth miał na początku ze swoimi
ludźmi. Poczucie krzywdy za niesłuszne usunięcie z rodzimego pułku i przeniesienie na obcy
teren. Niemniej wszyscy wiedzieli, że będą służyć pod Kawerem Monelem – Czarnym
Kapitanem, u boku jego Bękartów. Kenneth nieraz rozmawiał w kantynie z innymi oficerami
czy podoficerami i żaden z nich nawet się nie skrzywił, wspominając przeniesienie. Służba w
Olekadach to był zaszczyt.
Ale i tak w takiej masie żołnierzy znalazła się garstka, z którą nawet Czarny nie wiedział,
co zrobić. To znaczy, jak sam powiedział, zamieniłby ich w żołnierzy, gdyby dać mu czas, ale