horyzontem. I nie to im obiecano. Nie, że zapędzi się ich w dolinę i otoczy wojskiem. Radzę
uważać. Nawet najbardziej dzicy watażkowie se-kohlandzkich podjazdów, którzy potrafili
napadać niewielkie miasta, nie ośmielili się uderzyć na warowne obozy.
Jeszcze raz uniosła kubek.
– Poza tym mają coraz mniej czasu. Jeśli chcą szybkim atakiem odbić swoją wyżynę,
pierwsze wozy muszą wjechać na nią za piętnaście, może dwadzieścia dni. Nie mogą tu
siedzieć, przejadając zapasy. Co postanowił generał?
– Pokaże im drogę, oczywiście. Ale za bezpieczeństwo na niej będą odpowiadać sami.
Czarny nie pośle żołnierzy, żeby ich osłaniać.
– Oczywiście. Jakoś sobie dadzą radę.
– A wy? Też?
– Jeśli los da. – Kailean uśmiechnęła się znad kubka z winem.
Szczur wyprostował się nagle, pokręcił głową, jakby właśnie przyszła mu do niej jakaś
myśl.
– Wyruszycie do hrabiego jutro o świcie. Spakujcie się już dzisiaj, bo to droga na cały
dzień. Pojedzie jeden wóz, księżniczka, Inra, woźnica z pomocnikiem. Jako eskorta będzie
wam towarzyszyła kompania Górskiej Straży.
Besara chrząknęła.
– Dlaczego Straż, a nie Wozacy?
– Bo za bezpieczeństwo na drogach odpowiada Straż, pani Besaro, a hrabia nie wpuści do
zamku kilkudziesięciu uzbrojonych barbarzyńców. Poza tym Verdanno poruszający się poza
doliną mogliby spotkać się z jakimiś prowokacjami ze strony różnych gorących głów. Żeby
zatem dyplomatycznie uniknąć drażliwej sytuacji, pójdą żołnierze. No i ze względu na to, co
dzieje się w górach Czarny woli zaufać swoim ludziom. Mordercy nigdy nie ośmielili się
zaatakować więcej niż dwóch dziesiątek strażników, więc powinny dotrzeć na miejsce
bezpiecznie. Tam zostaną same, księżniczka i jej dama do towarzystwa. – Popatrzył jeszcze
raz na obie dziewczyny. – Po czterech dniach wóz z eskortą powróci, bo potem Cywras-der-
Maleg udaje się do matki. Tyle ustalono z posłańcem hrabiego.
– Nie spieszy mu się do niej.
– Oficjalnie dlatego, że rzeka uszkodziła most i hrabia musi czekać, aż go naprawią.
Nieofiqalnie stara się zachować twarz. Nie może przyjmować wozackiej księżniczki ze
wszystkimi honorami w sytuacji, gdy miejscowi chłopi zaczynają się burzyć, a reszta szlachty
też się krzywi na naszych gości. Hrabia jednak nie może uczynić despektu cesarskiemu
dworowi, który oficjalnie uznaje ród Frenwelsów za arystokrację wysokiej krwi, więc wybrał
drogę pośrednią: wizyta księżniczki Gee’nery będzie krótka i raczej bez fanaberii w stylu
wielkich balów i przyjęć. Tyle tylko, by zachować pozory gościnności. Wiem, że nie tego się
spodziewaliśmy, ale może dzięki temu będzie wam trochę łatwiej poruszać się po zamku i
rozmawiać z ludźmi, bo jeśli wizyta będzie półoficjalna, dadzą wam większą swobodę.
Ukłonił się nisko, najpierw Besarze, potem im.
– Już się raczej nie zobaczymy, nie chcę, żeby zbyt wielu ludzi widziało nas razem.
Daghena uniosła brwi.
– Sądzisz, że hrabia ma tu szpiegów?
– Ja bym ich umieścił, więc zakładam, że hrabia też to zrobił. Dlatego nie pozwalam wam
opuszczać tej komnaty. Jeszcze jakieś pytania?
– Co z resztą czaardanu?
– Z tego, co wiem, przebywają w jednym z obozów i trzymają się razem.
– Dobrze. Więc... do widzenia?
– Do widzenia.
Wyszedł.
Chwilę milczały. Wreszcie Daghena sięgnęła po wino.
– Dziwnie się zachowywał, nie sądzisz, droga Inro?
– Zdecydowanie tak, wasza wysokość. Wyglądał na zdenerwowanego i niepewnego.
Zupełnie jakby pierwszy raz robił coś takiego...
Spojrzały na Besarę. Bardzo wymownie.
– Jeszcze pół roku temu Ekkenhard był Wolnym Szczurem. Jeździł po Imperium,
przenosząc rozkazy i informacje. Myślę, że po raz pierwszy wysyła kogoś w taką misję.
– Czyli bierzemy udział w szaleństwie zaplanowanym przez szczurzego posłańca, który
przypadkiem wpadł w tutejsze bagno i nie ma żadnego doświadczenia, tak?
– Tak.
– I wszystko to – Kailean machnęła ręką – jest jedną wielką improwizacją?
Ich nauczycielka uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła przed siebie kubek.
– Właśnie tak, dziewczęta. Witajcie w Wywiadzie Wewnętrznym.
Stuknęły się naczyniami.
* * *
Drzewa szumiały cicho, a ich zielone korony kołysały się łagodnie nad jej głową. Key’la
położyła się na plecach i popatrzyła w górę. Jakbym była mrówką wśród trzcin, przemknęło
jej przez myśl. Małą i zagubioną. Całe szczęście, że tutaj zgubić się nie sposób – uspokoiła się
zaraz. Wystarczy po prostu wstać i iść w dół, a nogi same zaniosą cię na dno doliny, między
obozy. Można co najwyżej wyjść w innym miejscu lasu, niż się do niego weszło.
Leżała na zeszłorocznej trawie, szarej, szorstkiej i ostrej. Choć z ziemi wyłaniały się już
nowe źdźbła, a młode paprocie zaczynały walkę o dostęp do światła, i tak większość poszycia
nosiła ślady zimy. Opadłe igły, małe gałązki, szyszki, trawa i uschnięte badyle tworzyły
miejscami dywan gruby na kilka cali, dominował zapach butwiejącej roślinności, a ziemia
nadal tchnęła chłodem.
Nie obchodziło jej to.