plackami i garścią suszonych owoców. Więcej nie ośmieliła się zabrać, w czasie wojennego
marszu każdy kęs był ściśle rozliczany, a Ana’we, która sprawowała pieczę nad rodzinnym
wozem z zapasami, i tak zapyta o brakujące jedzenie. Key’la zawsze mogła powiedzieć, że
poczuła głód, choć to najpewniej poskutkuje zmniejszeniem porcji na kolację. Gorzej było z
pledem. Zabrała jeden z tych grubych, wełnianych, jakimi okrywano końskie grzbiety, i miała
nadzieję, że nikt ich nie policzy w najbliższym czasie. A potem karawany będą już daleko.
Teraz pled leżał obok niej, a ona wpatrywała się w korony drzew i słuchała lasu. To, co
chciała zrobić, było głupie, zrozumiała to już po pierwszej godzinie. Las jest wszędzie taki
sam, nieskończona liczba drzew porastająca zbocze góry. Poprzednim razem uciekała z obozu
niemal na oślep, byle dalej od siostry, dławiąc się własnym gniewem, a wracała z głową
wypełnioną pustką, wciąż czując na plecach oddech tego bandyty. A teraz nie potrafiła
znaleźć miejsca, w którym je napadnięto. Nie wiedziała nawet, czy znajduje się we właściwej
okolicy. Jeszcze chwilę, a będzie musiała wracać, zanim ojciec wyśle połowę obozu na
poszukiwania. Co prawda ostatnio od świtu do nocy kręcił się przy wozach bojowych, bez
przerwy coś poprawiając i uzgadniając z woźnicami, więc istniała szansa, że nie zauważył
jeszcze zniknięcia najmłodszej córki, ale lepiej nie kusić losu. Zresztą Ana’we i Nee’wa też
nie zwracały na nią uwagi, a o braciach to już lepiej nie wspominać. Der’eko, Fen’doryn i
Gen’doryn dniami i nocami ćwiczyli jazdę na rydwanach, Eso’bar i Mer’danar spinanie i
rozpinanie wozów bojowych oraz obronę obozu, Ruk’hert i Det’mon stawianie muru z tarcz i
odpieranie ataków konnicy. Spali poza rodowymi wozami, jedli nie wiadomo co i pojawiali
się z rzadka, i żaden nawet się nie uśmiechnął na jej widok. Wojownicy, niech ich kulawy koń
ugryzie!
Czasem miała wrażenie, że gdyby nagle znikła, nikt by tego nie zauważył.
Przez to całe łażenie po lesie i szukanie kłopotów zrobiła się głodna. Oderwała kęs
placka, przegryzła kawałkiem boczku i od razu zrobiło jej się głupio. To tak próbuje spłacić
dług? Robiąc sobie wycieczkę i unikając pracy? Uniosła głowę i rozejrzała się po okolicy –
drzewa, paprocie, jakieś badyle, zwalony, Biała Klacz wie kiedy, pień. Tutaj zostawi pled i
jedzenie. Jeśli jedyny pożytek z tego podarunku będą miały okoliczne zwierzęta, trudno, las
to nie jej dom. Nie potrafi znaleźć nawet miejsca, które odwiedziła wczoraj, nie mówiąc już o
pojedynczym człowieku. Przynajmniej spróbowała.
Wstała, położyła pled i zawiniątko z jedzeniem na pniu, chwilę zastanawiała się, czy nie
krzyknąć, żeby dać znać, co zrobiła. Jednak wtedy poinformowałaby o tym nie tylko
nieznajomego, prawda? Źli ludzie też mogli ją usłyszeć.
Ruszyła w dół, mając nadzieję, że wyjdzie w pobliżu własnego obozu i że nikt jej nie
zauważy.
Rozdział 4
Wydał rozkaz, by Velergorf obudził go, gdy słońce zacznie różowić niebo, ale kierowany
jakimś szóstym zmysłem otworzył oczy sam, zanim ten się zjawił. Zresztą wytatuowanemu
dziesiętnikowi zdarzyło się już raz czy dwa uznać, że słońce wystarczająco różowi niebo
dopiero wtedy, gdy stoi im nad głową, więc Kenneth wolał zdać się na instynkt.
Początek nocy był normalny, rozbijanie namiotów dla nowych, rozstawianie wart. Szósta
niemal podwoiła liczebność, pozwolił więc sobie na małą modyfikację – dwie linie
wartowników, jedna głośna, chodząca wokół obozu i okrzykująca się w ciemności, druga
przyczajona. Jeśli Czarny miał obiekcje co do sposobu, w jaki kompania pilnowała okolicy, to
teraz powinien być zadowolony. Jeżeli jego zwiadowcy zdążą się wszystkiemu przyjrzeć po
tym, co wymyślił dla nich Bergh.
Kenneth wziął pierwszą wartę, tę cichą, po czym położył się spać. Kawer Monel miał w
jednym rację – porucznik był przemęczony, a najbliższe dni zapowiadały się wyczerpująco.
Przebudzony, chwilę wsłuchiwał się w odgłosy wewnątrz szałasu. Spał ze swoją
dziesiątką, większość stanowili żołnierze, z którymi służył jeszcze, kiedy był podoficerem.
Wszyscy oddychali spokojnie, głęboko. Kiedyś, tuż po tym, jak dostał awans, ale jeszcze nie
objął Szóstej Kompanii, jego były porucznik podzielił się z nim życiową mądrością. Jeśli
żołnierze śpią jak kamień, to albo są śmiertelnie zmęczeni, albo ufają swojemu dowódcy. Te
spokojne oddechy przed świtem powinny dobrze o nim świadczyć.
Wstał i wyszedł na zewnątrz, a żaden z jego ludzi nawet nie otworzył oka. Chyba jednak
Bergh po prostu dał im wczoraj porządnie w kość, Kenneth uśmiechnął się pod nosem,
wciągając pełną piersią lodowate powietrze. Było zimno, o tej porze roku zdarzało się
jeszcze, że młoda trawa skrzyła się nad ranem szronem, a obłoki pary z ust zdradzały pozycje
wartowników. Ci, na przyczajonych pozycjach, oddychali przez zwoje materiału założone na