Читаем Niebo ze stali полностью

– To nie moja sprawa – mruknął. – Bardziej mnie interesują ci w krzakach.

Kenneth uśmiechnął się pod nosem. Czyli dobrze go ocenił. Nur to był tropiciel i

zwiadowca, przed którym mało co potrafiło się ukryć.

– Ilu?

– Między piętnastu a dwudziestu, tam i tam. – Skinął w stronę ściany drzew. – Nie są zbyt

dobrzy, ale się starają. Idziemy?

Kenneth nawet nie drgnął.

– Nie dosłyszałem pytania, młodszy dziesiętniku.

– Eeee... idziemy, panie poruczniku?

– Zaraz, niech przynajmniej dadzą znać, że nas dostrzegli.

Dali znać, spomiędzy wozów wyłonił się wysoki, śniadoskóry i ciemnowłosy mężczyzna.

Verdanno w każdym calu. Kenneth napatrzył się już na Wozaków, ale z daleka, i musiał

przyznać, że z bliska widok okazał się zdecydowanie bardziej imponujący. Mężczyzna miał

dobrze ponad sześć stóp wzrostu, skurczybyk był wyższy nawet od Velergorfa, a szerokością

ramion nie ustępował Nurowi. Ciemna twarz, czarne oczy, dwie blizny na policzku, uważne,

ponure spojrzenie, potężne dłonie. Komuś takiemu ustępuje się na ulicy zupełnie bezwiednie.

No i strój, skórzane spodnie, skórzana kamizelka, szeroki pas. Nic więcej. Najwyraźniej chłód

nie robił na nim wrażenia.

– And’ewers Kalevenh – przedstawił się krotko i trudno było ocenić, czy ma chrypkę, czy

też zawsze tak mówi. – En’leyd obozu New’harr.

– Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt, Szósta Kompania Szóstego Pułku z Belenden, moi

podoficerowie, dziesiętnik Varhenn Velergorf i młodszy dziesiętnik Fenlo Nur.

Wozak obrzucił ich uważnym spojrzeniem, a Kenneth poczuł się dokładnie tak jak wtedy,

gdy pierwszy raz stanął przed Czarnym Kapitanem. Ważony i oceniany.

– Gdzie reszta? – Wozak zachrypiał jeszcze raz, chyba jednak zawsze tak mówił.

– Tu i tam, wokół tej uroczej polanki. Nie muszą nam stać nad głową.

Ciemne spojrzenie omiotło ścianę drzew, po chwili And’ewers wykonał jakiś

niezrozumiały gest.

– Dobrze – zachrypiał, odwracając się. – My też się pilnujemy. Chodźcie.

Najwyraźniej nie należał do gadatliwych, bo drogę do wozów przebyli w milczeniu.

Velergorf szturchnął lekko porucznika i wzrokiem wskazał tkwiący za pasem mężczyzny nóż.

Sądząc po kształcie pochwy, klinga miała długość przynajmniej dwunastu cali, rozszerzała się

ku górze i zaginała w przód. Kavayo, znak rozpoznawczy wszystkich wozackich mężczyzn.

Pierwszy raz widzieli ten nóż z tak bliska i trzeba przyznać, że broń robiła wrażenie.

Pośrodku obozu rozpalono małe ognisko, nad którym bulgotał osmalony kociołek.

Velergorf pociągnął nosem i skinął z uznaniem głową.

– Dobra wołowina.

Przechodząc między wozami, ich przewodnik załomotał pięścią o ścianę najbliższego.

Pojawiło się jeszcze trzech mężczyzn i kobieta. Wszyscy wysocy, smagli, czarnowłosi.

Można ich było wziąć za rodzeństwo En’leyd.

Kenneth zatrzymał się i patrzył, jak wychodzą z wozu. Dwóch mężczyzn, wzorem

And’ewersa, nosiło skórzane kamizelki i spodnie oraz krótkie, błyszczące od tłuszczu

warkocze, natomiast ostatnia dwójka wyróżniała się zarówno wiekiem – oboje wyglądali na

co najmniej dwukrotnie starszych od reszty – jak i strojem. Mieli na sobie długie, bezkształtne

czarne szaty, ozdobione mnóstwem piór, kawałków kości, kamyków i muszelek. Na ten

widok Fenlo Nur skrzywił się, ale rozsądnie niczego nie skomentował.

– Siadajcie. – Ich przewodnik wskazał kilka rozrzuconych wokół ogniska mat. – O tak.

I usiadł, podkurczając nogi. Strażnicy poszli w jego ślady, po chwili dołączyła do nich

reszta. Przez kilka uderzeń serca panowała niezręczna cisza.

Potężnie zbudowany Verdanno poruszył się pierwszy i wziął na siebie obowiązki

gospodarza.

– To jest Emn’klewes Wergoreth, Boutanu obozu New’harr. – Tęższy z Wozaków skłonił

się minimalnie, błysnął uśmiechem. – Dalej Awe’aweroh Mantom, Lamerei Trzech Fal, oraz

Has i Orne.

Najszczuplejszy z mężczyzn, z twarzą poznaczoną bliznami i chmurą gradową w

spojrzeniu, i dwójka ubrana w czerń i plemienne ozdóbki również skinęli głowami. Kenneth

odkłonił im się, zauważając, że o ile wygląd wszystkich Verdanno mówił o wspólnocie

pochodzenia, o tyle starszy mężczyzna i kobieta wyglądali, jakby łączyło ich – jak powiadano

na Północy – wspólne łono.

– Tak. – Mężczyzna złowił i odpowiednio zinterpretował jego spojrzenie. – Jesteśmy

rodzeństwem. Bliźniętami.

– I to powinno wystarczyć. – And’ewers zaklaskał energicznie. – Zanim zaczniemy

rozmawiać, zjemy.

Z jednego z wozów wyszły trzy dziewczyny. Dwie nastolatki, jedna wyraźnie młodsza.

Bez słowa podeszły do siedzących, rozdały i napełniły głębokie, drewniane miski.

Najmłodsza rozdzieliła owsiane podpłomyki, po czym cała trójka ukłoniła się i wróciła do

wozu. Przez następny kwadrans słychać było tylko mlaskanie, siorbanie i skrobanie łyżkami o

dna. W mlaskaniu i siorbaniu celował zwłaszcza ubrany w czerń mężczyzna, a wyglądało to

tak, jakby postanowił tymi odgłosami przepłoszyć z okolicy całą zwierzynę. Kenneth

Перейти на страницу:

Похожие книги