hrabiego, ale jeśli sam hrabia jest w to zamieszany, w zamku nieustannie grozić wam będzie
niebezpieczeństwo. Ale ta sprawa już wykroczyła poza lokalne waśnie i dlatego musicie
dowiedzieć się na ten temat wszystkiego, czego tylko zdołacie.
Popatrzyła im w oczy. Długo, uważnie.
– Jesteście z czaardanu Laskolnyka, więc znacie niebezpieczeństwo. Tym bardziej że...
jeśli jedna czy dwie ploteczki, które słyszałam, są prawdziwe, jest w was coś więcej. Tak,
wasza wysokość, nie zapomniałam o tym wisiorku, którym błysnęłaś mi w oczy w czasie
naszego pierwszego spotkania i od patrzenia na który czułam gorczycę na języku. – Besara
uśmiechnęła się delikatnie. – Zauważyłam też, że potajemnie spakowałaś kilka drobiazgów, o
których nie powinnam wiedzieć. Ale pamiętajcie, że ta broń ma obosieczne ostrze. Na
upartego można udawać, że to barbarzyńskie, plemienne amulety, których pełno na
Wschodzie. Nie patrzcie na mnie takim obojętnym wzrokiem, bo to jak przyznanie się do
winy. W zamku hrabiego nie ma żadnego czarodzieja, przynajmniej żadnego prawdziwego
Mistrza, ale i tak powinnyście uważać ze swoimi talentami. Miejscowa szlachta uważa Wielki
Kodeks za rdzeń Imperium, a choć może i krzywdy wam za to nie zrobią, zwłaszcza
księżniczce Gee’nerze z rodu Frenwelsów, mogą potraktować takie rzeczy jako obelgę i
doskonały pretekst do wyrzucenia was z zamku.
Zawahała się, po czym wzruszyła ramionami.
– Nie umiem się żegnać, jeśli mi pozwolić, będę gadała do wieczora, więc sądzę, że
najlepiej będzie, jak już pójdę. Zobaczymy się za kilka dni.
Wyszła z wozu.
Kailean natychmiast zwaliła się na drugą sofę. Wyciągnęła się wygodnie, prostując nogi.
– Uuuch... Niech to szlag, wkrótce zaczną o nas piosenki układać. Czaardan Laskolnyka,
banda dziwaków zasługujących na stryczek.
– Czaardan już nie istnieje, pamiętaj, Inro. Z Wozakami przyjechało tutaj kilku jego
członków, którzy potrzebowali pieniędzy i wynajęli swoje szable, bo nawet Verdanno przyda
się paru jeźdźców. Kocimiętka, Lea, Niiar, Janne, Veria czy Faylen to teraz tylko zwykli
zabijacy. Choć wolałabym ich mieć przy sobie.
– Ja też. Twoje duchy coś wykryły?
Daghena parsknęła.
– A według ciebie to sfora psów gończych, które podejmą trop i zaprowadzą mnie do
zwierzyny? A jeśli mowa o psach...
– Nie, też nie. Kręci się gdzieś w pobliżu, ale go nie wzywałam. Gdyby znalazł coś
naprawdę dziwnego, pewnie sam by przyszedł.
– Pytanie, co jest dziwne dla ducha psa.
Uśmiechnęły się i w tym momencie ktoś zapukał do drzwi.
W mgnieniu oka obie siedziały prosto.
– Wejść. – Daghena przejęła na siebie rolę gospodyni.
Mężczyzna, który stanął w drzwiach, wypełnił je od progu do futryny. Jego kolczuga i
hełm wyglądały na takie, co to niejeden cios wzięły na siebie, ale błyszczały, nienagannie
wyczyszczone. Podobnie jak okucia pochwy miecza i stalowe godło Górskiej Straży. Z tym
że to ostatnie szpecił czarny krzyż.
– Kapitan Gwenre Kohr. Trzecia Kompania Pierwszego Pułku Górskiej Straży –
przedstawił się z ukłonem. – Będziemy mieli zaszczyt eskortować waszą wysokość.
– A więc możemy się czuć bezpiecznie, prawda, Inro?
– Oczywiście księżniczko.
– Kiedy spodziewamy się dotrzeć na miejsce, kapitanie?
Oficer oderwał wzrok od wnętrza wozu.
– Grubo przed wieczorem, wasza wysokość. To jakieś dwadzieścia mil, ale droga jest w
dobrym stanie, sprawdziliśmy. Jeśli konie podołają, zdążymy przed kolacją.
– Jeśli konie podołają?
– To góry, a nie równina, będą musiały pokonać kilka podjazdów i zjazdów. Jeśli się
zmęczą, zrobimy postój.
Dag wydęła wargi.
– Konie podołają, kapitanie. Natomiast gdyby pańscy żołnierze się zmęczyli, proszę dać
znak, zrobimy postój.
Strażnik spojrzał na nie z twarzą bez wyrazu.
– Oczywiście. Za chwilę ruszamy. – Ukłonił się sztywno i wyszedł.
Przez chwilę siedziały w milczeniu.
– No proszę – Kailean pokiwała głową – zachowałaś się jak prawdziwa wozacka
księżniczka. Wbiłaś mu szpilę, bo źle wyraził się o twoich koniach.
– Nie dlatego.
Uniosła brwi.
– O? A dlaczegóż to, wasza wysokość?
– Bo ubrałam się w kieckę, jakiej nie miałam na sobie nigdy w życiu, pół ranka robiłam
fryzurę i się malowałam, a on wolał się gapić na ściany.
Kailean tylko się uśmiechnęła.
A potem wozem szarpnęło i powoli ruszyli. Spojrzały na siebie z powagą. Teraz już nie
było odwrotu. Jechały w gniazdo żmij.
* * *
Droga przebiegła bez zakłóceń, z jednym tylko krótkim postojem, żeby napoić zwierzęta i
coś zjeść. Obie wykorzystały monotonię podróży, by odespać poprzednie noce, zresztą nie
miały nic lepszego do roboty; Kailean pokazała jeszcze Dag kilka verdańskich gestów z
niskiej mowy, po czym umościły się na sofach i zapadły w sen. Nim słońce zaczęło się
chować za szczyty, dotarli do siedziby hrabiego Cywrasa-der-Malega. Daghena poprosiła