Nie zatrzymał się i ciągle szedł w kierunku pana rotmistrza z ręką wyciągniętą po broń. Z otworu w ramieniu nagle trysnęła krew. Pan rotmistrz, wydał dziwny, skrzekliwy odgłos, cofnął się i bardzo szybko wystrzelił trzy razy z rzędu prosto w szeroką, brązową pierś. Maka odrzuciło do tyłu. Upadł na plecy, zaraz się poderwał, znowu upadł, uniósł się i pan rotmistrz, przykucnąwszy z wysiłku, władował w niego następne trzy pociski. Mak obrócił się na brzuch i znieruchomiał.
Gajowi wszystko zawirowało przed oczami. Opadł na stopień samochodu. W jego uszach ciągle dźwięczał obrzydliwy, klaskający chrzęst, z jakim kule wbijały się w ciało tego dziwnego i kochanego człowieka. Potem trochę oprzytomniał, ale jeszcze jakiś czas siedział bojąc się stanąć na nogi.
Brązowe ciało Maka leżało wśród białoróżowych kamieni i było nieruchome jak kamień. Pan rotmistrz stał na dawnym miejscu, trzymał pistolet w pogotowiu i chciwie zaciągał się dymem. Na Gaja nie patrzył. Potem dopalił papierosa do samego końca, parząc sobie wargi, odrzucił niedopałek i zrobił dwa kroki w kierunku zabitego. Ale już drugi krok był bardzo krótki. Pan rotmistrz Czaczu nie odważył się podejść blisko do ciała. Oddał kontrolny wystrzał z dziesięciu metrów. Chybił. Gaj widział, jak kamienny pył rozbryznął się tuż obok głowy Maka.
— Massaraksz! — wysyczał pan rotmistrz i zaczął wkładać pistolet do kabury. Wkładał go bardzo długo, a potem w żaden sposób nie mógł zapiąć klapy. Wreszcie uporał się z tym, podszedł do Gaja, chwycił go okaleczoną ręką za mundur na piersi, szarpnięciem poderwał na nogi i głośno dysząc mu prosto w twarz wymamrotał, rozciągając słowa jak pijany:
— No dobra, pozostaniesz kapralem. Ale w legionie nie masz czego szukać. Napiszesz raport o przeniesienie do armii. A teraz właź do samochodu.
Część trzecia. TERRORYSTA
Rozdział IX
Przewodnik powiedział półgłosem: „Czekaj tutaj” — odszedł i zniknął pomiędzy drzewami. Maksym siadł na pieńku pośrodku polany, wsunął ręce głęboko w kieszenie brezentowych spodni i zaczął czekać. Las był stary, zaniedbany, gęste podszycie dławiło go, odwieczne, pomarszczone pnie cuchnęły spróchniałą zgnilizną. Było wilgotno. Maksym miał dreszcze, czuł się źle i ciągnęło go na słońce, żeby pogrzać ramię. W krzakach niedaleko ktoś był, ale Maksym nie zwracał na to uwagi. Śledzono go od samego osiedla, a on nic nie miał przeciwko temu. Byłoby dziwne, gdyby mu od razu uwierzyli.
Z boku na polanę wyszła malutka dziewczynka w zbyt dużej, połatanej bluzce i koszyczkiem w ręku. Zagapiła się na Maksyma i nie spuszczając z niego zaciekawionych oczu przeszła obok, potykając się i zaplątując w trawie. Jakieś zwierzątko podobne do wiewiórki mignęło między krzewami, wbiegło na drzewo, spojrzało w dół, przestraszyło się i znikło. Było cicho, tylko gdzieś w oddali nierównomiernie klekotała maszyna kosząca trzcinę na jeziorze.
Człowiek z krzaków nie odchodził i wpijał się w plecy niedobrym wzrokiem. To było nieprzyjemne, ale trzeba się było przyzwyczajać. Teraz już zawsze tak będzie. Jego „zaludniona wyspa” sprzysięgła się przeciwko niemu, strzelała doń, śledziła go i nie wierzyła mu. Maksym zdrzemnął się. Ostatnio często mu się zdarzało zasypiać w najbardziej nieodpowiedniej chwili. Zasypiał, budził się i znów zasypiał. Nie próbował z tym walczyć: tak chciał organizm, a on wie lepiej. To minie, tylko nie należy się bronić.
Zaszeleściły kroki i przewodnik powiedział: „Proszę iść za mną”. Maksym wstał nie wyjmując rąk z kieszeni i poszedł za nim, patrząc na jego nogi w miękkich, wilgotnych butach. Zagłębili się w las i zaczęli zataczać koła i skomplikowane pętle. Stopniowo zbliżali się do jakiegoś ludzkiego siedliska, do którego na przełaj od polanki było całkiem niedaleko. Wreszcie przewodnik uznał, że już dostatecznie Maksyma zdezorientował, i ruszył prosto przez wiatrołomy, przy czym jako nienawykły do lasu hałasował tak głośno, że Maksym przestał słyszeć kroki człowieka skradającego się za nimi.
Kiedy wiatrołom się skończył Maksym zobaczył poza drzewami małą łączkę i powykrzywiany drewniany dom z zabitymi oknami. Łączka była porośnięta wysoką trawą, ale Maksym widział, że chodzili po niej ludzie, dawno i całkiem niedawno. Chodzili ostrożnie, starając się podejść do domu za każdym razem inną drogą. Przewodnik otworzył skrzypiące drzwi i weszli do ciemnej, zatęchłej sieni. Człowiek idący za nimi pozostał na zewnątrz. Przewodnik odsunął pokrywę piwnicy i powiedział: „Tędy, ostrożnie…” Źle widział w ciemności.
Maksym zszedł po drewnianej drabinie. W piwnicy było ciepło i sucho. Ludzie, którzy siedzieli wokół drewnianego stołu, śmiesznie wytrzeszczali oczy, starając się dojrzeć Maksyma. Pachniało świeżo zgaszoną świecą. Najwidoczniej nie chcieli, żeby Maksym zobaczył ich twarze. Maksym rozpoznał tylko dwie osoby: Ordię, córkę starej Illi Tader, i grubego Memo Gramenu siedzącego tuż przy drabinie z karabinem maszynowym na kolanach. Na górze ciężko opadła pokrywa włazu i ktoś zapytał: